Pora pogrążyć się jeszcze bardziej w kwestii „nikt, nigdy za darmoszkę mnie już na seans nie zaprosi”, ale nie będę Wam ściemniał. „Zimowa opowieść” jest filmem… najbardziej pasowałoby angielskie „silly”, bo nie widzę równie dobrego polskiego odpowiednika. „Głupi”, nie? „Niemądry”, też nie do końca. „Kuriozalny” może, ale też nie oddaje pełni sensu. „Zimowa opowieść” jest silly, po prostu.
To film, w którym wszystko może się zdarzyć. Ale nie w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Owszem, jest to baśń i baśni można wybaczyć wiele, a najbardziej baśniowe elementy, ale tutaj po prostu to wszystko nie gra. Tak zwyczajnie. Bezkarnie pojawiają się co kawałek motywy zupełnie niespodziewane stawiające to, co oglądamy na głowie. Trochę na zasadzie: „a wrzućmy jeszcze to i tamto – będzie efektownie!”. Domyślam się, że „tak było w książce”, ale domyślam się też, że tam mieli czas, żeby oswoić czytelnika z całym tym dziwnym światem mieszającym realizm z baśnią. W filmie od razu rzucają nas na głęboką wodę i nie ma zmiłuj. Nikt z bohaterów się więc nie dziwi dłużej niż 5 sekund na widok latającego konia, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Nikomu z twórców też nie przyjdzie do głowy, że nagła zmiana charakteryzacji Russella Crowe’a wywoła śmiech, a nie przestrach – to zbyt charakterystyczny aktor, żeby pozwalać sobie na takie rzeczy. Baśniowy narrator na początku to za mało, żeby oddać klimat tego, co za chwilę obejrzymy. Gdy meandry fabuły zaczynają się układać w całość – wtedy jest już za późno, żeby traktować ten film poważnie. Choć warto oddać baśniowemu narratorowi, że jest szczery. Sam przyznaje, że nie wie, o co chodzi w tym filmie i jaki jest jego sens – a to duża odwaga.
Początek XX wieku, Nowy Jork. Złodziej zakochuje się w chorej na suchoty dziewczynie. Dziewczynie nie zostało już wiele życia, a i złodziej ma ciepło, bo ściga go jakaś banda zakapiorów dowodzona przez ww. Crowe’a.
Nie ma żadnych wątpliwości, że ten baśniowy wyciskacz łez został skrojony wprost na Walentynki, ale jest w nim tego wszystkiego walentynkowego zwyczajnie za dużo. Czasem wystarczy mniej, a jest więcej. A tu mamy wszystko. Sympatyczny i przystojny złodziej o aparycji Colina Farrella. Jest. Nieszczęśliwa miłość zakończona śmiercią. Jest. Piękny, biały koń, którego biją źli ludzie? Jest. Rezolutna dziewczynka, która jest chora na raka? Jest. Rodzice, którzy dla dobra dziecka muszą go porzucić? Jest. Marzenie o pierwszym pocałunku przed śmiercią? Jest. WSZYSTKO jest. Tylko jakoś, jak na złość, płakać się nie chce. Wzruszające sytuacje doprowadzane są tu często do absurdu, a to może wywołać już niestety co najwyżej uśmiech.
Lista rzeczy, nad którymi można by się znęcać jest spora. Monologi Russella Crowe’a to skrzyżowanie Charlesa Mansona z Paolem Coelho, a Lucyfer (niespodziwanka w obsadzie, nie zdradzę) – I SŁUCHAJ MNIE TU TERAZ UWAŻNIE HOLLYWOODZIE – z dwoma brylantowymi kolczykami w uszach NIE JEST straszny. To co najwyżej Lucek z „M jak Miłość”… I w zasadzie na wszystko, o co moglibyśmy się zapytać: „A czemu tak?”, w filmie otrzymujemy jedną odpowiedź. „Bo tak”.
Minusy są zbyt duże, żeby dało się je zasłonić plusami. Dobra realizacja (wyjąwszy efekty niespecjalne), miły baśniowy klimat, śliczna Jessica Brown Findlay to niestety za mało. 5/10, chyba głównie dzięki magii kina, w którym zawsze lepiej oglądać filmy. Obawiam się, że w telewizji przełączyłbym się na inny kanał.
A nie! Przecież! 5/10 za konika, bez dwóch zdań. Ukradł wszystkim film, także reżyserowi.
(1688)
Podziel się tym artykułem: