A nie, wcależenie będzie to podsumowanie roku 😛 Dziś o trzech filmach, po których obejrzeniu łatwo można dojść do wniosku, że 90% muzyki rozrywkowej gdzieś tak do połowy lat 70. zagrało jakichś góra czterdziestu muzyków. A także o tym, że dokumenty też mogą być dobre, gorsze i najgorsze. I to, jak sądzę, zdecydowanie jest Odkrycie Dnia 😉
Ale zaczynamy od tego najlepszego.
Muscle Shoals
Pod tą tajemniczą nazwą kryje się pewna dziura w Alabamie, w której każdy chce nagrać płytę. Bo jest tam legendarne studio (tak legendarne, że mało kto spoza branży o nim słyszał), w którym pracują legendarni muzycy sesyjni – The Swampers. Być może spotkaliście się z nimi w słowach legendarnej piosenki Lynyrd Skynyrd. Oprócz nich jest tam też to Coś, ten charakterystyczny Sound, który nigdzie indziej w przyrodzie nie występuje. Sound, który – jeśli wierzyć miejscowym – wziął się prosto z przepływającej nieopodal świętej rzeki Indian, zwanej w ich języku Śpiewającą Rzeką.
„Muscle Shoals” to opowieść o tymże Soundzie, ale przede wszystkim o założycielu legendarnego studia, do którego tabunami na głębokie południe Ameryki gnali żądni hitów muzycy. Począwszy od Arethy Franklin a skończywszy na U2 (nie znam innego wytłumaczenia obecności Bono w tym dokumencie, choć nie ma w nim ani słowa, aby Irlandczycy też tam nagrywali). A także o The Swampersach, całkiem normalnych wieśniakach (chyba by się nie obrazili), którzy razem grali tak, jak nikt inny. I którzy budzili zdziwienie za każdym razem, gdy okazało się, że grali na większości hitowych płyt afroamerykańskich wykonawców soul, r’n’b etc. A bo chyba nie wspomniałem jeszcze, że byli biali? (czy jeśli poprawny politycznie jest „Afroamerykanin”, to „biali” jest rasistowskie?).
To także barwna historia muzyki po prostu. Począwszy od dawno zapomnianych wykonawców, z których garściami czerpali Beatlesi czy Rolling Stonesi. Po obejrzeniu filmu i zorientowaniu się, że w Muscle Shoals powstało przynajmniej kilka gatunków muzyki łatwo uwierzyć, że wymyślili tam też disco polo.
Są dokumenty, którym udaje się w niecałe dwie godziny wyczerpać temat, a są i takie, które cały czas skrobią gdzieś tak po powierzchni. „Muscle Shoals” to przykład tego pierwszego. 8/10 (choć trzeba przetrwać trochę za bardzo natchnione pierwsze minuty)
***
The Wrecking Crew
Z Alabamy przenosimy się na słoneczne plaże Kalifornii, by poznać inną grupę muzyków sesyjnych, którzy swojego talentu użyczali wszędzie – począwszy od melodii „Bonanzy”, a skończywszy na Beach Boysach. I o których mało kto słyszał – mianownik tej notki jest wspólny.
W przeciwieństwie do The Swampers trudno policzyć, ilu muzyków wchodziło w skład The Wrecking Crew, sami muzycy mają z tym kłopot. Nie zmienia to jednak faktu, że zaledwie kilka nazwisk pojawiało się w tym kontekście najczęściej i to o nich ta historia. Nakręcona przez syna jednego z członków grupy, który właśnie zmarł.
Tym razem nie ma większej mowy o jakimś tam magicznym Soundzie, bo to raczej historia o prawdziwych profesjonalistach, wirtuozach swoich instrumentów, którzy w apogeum kariery biegali od studia do studia i użyczali swoich umiejętności największym swoich czasów. To ich słychać na dziesiątkach płyt z topów list przebojów, choć ich nazwisko pojawiało się na nich rzadko, praktycznie nigdy. A przecież w wielu przypadkach, gdyby nie oni, to nie byloby w ogóle płyty, bo oryginalni członkowie zespołów nie za bardzo radzili sobie z instrumentami.
Słuchając płyt nikt nie zastanawia się nad tym, kogo na nich słyszy. Z jednej strony trochę to smutne, ale z drugiej i ci muzycy traktowali to jako pracę. Szli do studia, nagrywali czyjąś muzykę, brali pensję i finito. Ale to i tak miło, że dzięki filmom takim jak ten zostaną zapamiętani. 7/10
***
Standing in the Shadows of Motown
Wspomniałem wyżej o dwóch typach dokumentów – ten idealnie wpisuje się w drugi rodzaj. Po jego obejrzeniu tak naprawdę nie czuć, że choćby trochę zgłębiliśmy temat, a jedyne co nam pozostaje to fajne piosenki, którymi poprzetykane są gadające głowy. Piosenki zaśpiewane podczas koncertu upamiętniającego kolejną legendarną grupę, o której nikt nie słyszał – The Funk Brothers.
Historia ta sama, tylko miejsce akcji inne. Tym razem odwiedzamy Detroit, dom legendarnego studia Barry’ego Gordy’ego – Motown. A w nim poznajemy grupę muzyków sesyjnych, których słychać na największych płytach tego studia i na tych mniejszych zresztą też (najwyraźniej podzielili się afroamerykańskim rynkiem po połowie z The Swampersami). Po latach wspominają losowo wybrane epizody ze swojej przeszłości, dwa razy nie wiem po co fabularyzowane.
Temat na dokument świetny, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia, więc chyba nie ma co więcej pisać. Szczególnie że to ta sama historia i te same wnioski po filmie, co i wyżej. 6/10
(1646)
Podziel się tym artykułem: