Kończymy, zapewne ku uciesze wielu ;P, ten szybki przegląd WFF-owych filmów. Miałem obejrzeć jeszcze kilka, ale w domu to już nie to samo. Na koniec jeszcze jeden dokument…
Lubię dokumenty 😉 ale mniej przepadam za tymi politycznymi. Może w Ameryce kogoś szokuje, że Ameryka nie jest wcale taka wspaniała jak mówią w Wiadomościach, ale doprawdy nie widzę niczego odkrywczego w prezentowanych nam tutaj mądrościach spod znaku „świat to jedno wielkie pole bitwy” i ujawnieniu skrytych do tej pory sensacji. Słuchajcie, amerykańskie siły zbrojne prowadzą tajne operacje na całym świecie! No niemożliwe.
Zapewne powinienem się też wzruszyć ciężkim losem islamskich kobiet i dzieci, które każdego roku powiększają liczbę ofiar w rubryce „collateral damage”, ale jakoś też nie potrafię. Islamscy bohaterowie „Dirty Wars”, każdy jeden, są święci i niewinni. Oni tylko pili czaj i tańczyli, gdy niespodziewanie do domu weszło im brodate wojsko i zaczęło strzelać.
Zamiast tego podśmiechuję się słysząc z offu święte oburzenie reżysera, do którego zadzwonił jakiś ktoś z amerykańskiej agencji wywiadowczej. Skąd miał mój numer?! Przecież mu nie dawałem!…
Świat nie jest czarny ani biały, jest szary. Amerykanie nie są święci, a Arabowie Talibowie nie są złem wcielonym. Ale też siejesz wiatr, zbierasz burzę… „Dirty Wars” na pewno pobudza do żarliwych dyskusji i tego nie można mu odmówić, ale w dokumentach szukam jednak czegoś innego. 7/10
Ach, o czym jest film? O supertajnej jednostce specjalnej JSOC, która przestała być tajna z chwilą ogłoszenia zabicia Bin Ladena.
(1617)
PS. Zebrane do kupy wszystkie recenzje WFF-owe znajdziecie TUTAJ.
Podziel się tym artykułem: