Grając w przeróżne flashowe gierki nawet nie przychodzi nam do głowy, że za ich powstaniem kryją się nierzadko historie o wiele bardziej skomplikowane niż „ktoś tę grę wymyślił, zaprogramował ją i zaczął robić kolejną”. A przechodząc kolejne levele gier mniej i bardziej skomplikowanych nawet nie zastanawiamy się, czy ich tworzenie jest taką samą frajdą dla twórców, jak dla nas granie w nie. No i nie zdajemy sobie przede wszystkim sprawy z tego – a przynajmniej ja sobie nie zdawałem, w ogóle nie zastanawiałem się, skąd się biorą gry; myślałem raczej, że są jakieś wielkie studia, które robią duże gry, a te prostsze to powstają w garażu w trzy dni – że rynek gier komputerowych jest równie skomplikowany i różnorodny, jak każdy inny rynek rozrywkowy.
Żyjąc w wielkiej nieświadomości i wiedziony wskazaniem gambita trafiłem na „Indie Game: The Movie”, który otworzył przede mną świat niezależnych gier komputerowych i stojących za nimi ludzi. A dokument ów spełnił najważniejsze zadanie, jakie wg mnie stoi przed każdym dokumentem – dowiedziałem się z niego czegoś ciekawego o tym wycinku świata, który był dla mnie zupełnie obcy. Zupełnie zupełnie, bo nigdy nawet nie byłem fanem gier komputerowych.
„Indie Game…” skupia się na trzech konkretnych przypadkach. Poznajemy twórców trzech niezależnych gierek – dwóch będących wciąż w fazie produkcji (ciągnącego się latami wklepywania kodów), a szykujących się z zapowiedzi na niezłe hity i trzeciej, która sukces odniosła. Przy czym gry są tylko tłem do opowiedzenia historii ich twórców i tak naprawdę sam rynek gier komputerowych jest tutaj tłem do opowieści o ludziach. Wraz z kamerą śledzimy kolejne miesiące prac nad grami i dowiadujemy się, skąd osoby je tworzące się wzięły, jak wygląda ich życie i skąd w ogóle zrodził się w nich pomysł, by tworzyć gry.
Śledzimy więc ich smutki, radości, lęki – i całą gamę innych uczuć, które wiążą się z rozbudzonymi przez fanów oczekiwaniami, zderzeniem z kłopotami na drodze do celu i w końcu z oczekiwaniem na tę jedną chwilę, która może sprawić, że zmarnowali kilka lat nie wstając przez ten czas od kompa. Przeżywamy to razem z nimi i z każdą minutą uświadamiamy sobie, ile pracy i potu kryje się za pozornie banalnymi platformówkami, w które w wolnych chwilach sobie ciupiemy. I od razu nabieramy respektu do tychże gier.
Słodko-gorzka to historia, która wciąga od pierwszych minut i w której możemy też czasem odnaleźć siebie narzekających w internecie na to czy na tamto. Z tym, że jesteśmy teraz po drugiej stronie i widzimy, jak reagują na krytykę i pochwały jej adresaci. Których zresztą dobrze rozumiem, bo dobrze wiem jak to jest, gdy (proporcjonalnie 😉 ) 10 osób mówi ci, że coś jest fajne, a 1, że beznadziejne. Zawsze tylko ta jedna opinia zostaje w głowie… A bohaterowie filmu muszą się mierzyć z liczbami pomnożonymi przez spooorooo. Nic dziwnego, że jeden z bohaterów prawie zwariował próbując prostować na forach opinie o swojej grze – ludzie ją kochali, ale nie rozumieli. Jeśli więc coś tworzycie (cokolwiek, nawet fraszki na konkurs na Fejsie) to myślę, że również znajdziecie tu coś dla siebie. A jeśli nie to i tak będziecie się śmiali razem z bohaterami na widok zadowolonych twarzy ludzi, którzy grają w demo ich gry. 9/10
„Fez”, „Super Meet Boy”, „Braid” – pierwszy raz o nich słyszę, ale od razu po seansie chętnie bym w nie pograł. Szczególnie że dopiero teraz dostrzegam, jak niesprawiedliwie (choć nie jest to wina autora opisu, bo przecież prawdę pisze) banalne są opisy takich gier – „Prosta platformówka z elementami logicznymi, ale głównie zręcznościowymi. Jesteśmy biednym, surowym Mięsiakiem, któremu porwano panienkę i tym samym zmuszono do pokonania kilkudziesięciu poziomów rojących się od pił, wirujących ostrzy, zapadni i tym podobnych”. No poniekąd tak…
(1459)
Podziel się tym artykułem: