Nie wiem co wyjdzie z tej ostatniej w roku recenzji, bo piszę ją pomiędzy pieczeniem babeczek (sic!), a rozkładaniem talerzyków, ale może coś w dwóch słowach da się nasmolić. Jak już widać, na ostatni seans w roku wybrałem się na nowy film Petera Jacksona. Warto dodać, że był w wersji normalnej 3D z napisami (bo wersji tyle, że zaznaczyć to trzeba – będę jeszcze polował na nienormalną IMAX-ową z dubbingiem (sic!) EDIT: Nie będę polował, bo właśnie się dowiedziałem, że źle myślałem i w IMAX-ie nie graję tej takiej dziwnej z 2x klatkami :KONIEC EDITA). Czy warto iść na 3D zamiast 2D? Nie wiem, ale odkąd wprowadzono do kin te lżejsze okulary, które nie zaciemniają obrazu tak jak okulary poprzednie, to nie walczę z wiatrakami i chodzę na trójwymiar. Nie uważam, żeby cokolwiek wielkiego zmieniał w odbiorze filmu, ale pal licho. Szczególnie w sytuacjach, gdy film był jednak kręcony pod trójwymiar, a nie konwertowany. Zatem, tak naprawdę, aktualnie nie mam żadnego zdania o 3D i nie pytajcie mnie, czy je polecam czy nie. Nie przeszkadza mi tak jak jeszcze pół roku temu.
Na „Hobbita” nie czekałem. Książki nie czytałem, odbiorcą „Władcy pierścieni” jestem raczej przeciętnym (choć wytrzymałem maraton wszystkich rozszerzonych, więc może jednak trochę powyżej średniej jestem). A przynajmniej tak mi się wydaje, bo po obejrzeniu „Hobbita” znów zmuszony byłem się zapytać, czy ja aby nie lubię jednak tego LotR-a bardziej niż mi się wydaje (och, czyżbym nie wymyślił właśnie jakiejś figury stylistycznej?). Bo miałem ochotę od razu wrócić do domu i zapodać LotR-a od początku.
Nie znając książki nie jestem upoważniony do wydawania takich osądów, ale wydaje mi się, że Peter Jackson urodził się po to, żeby przenosić na ekran prozę Tolkiena. Patrząc na malowany epickimi pociągnięciami kamery krajobraz Śródziemia aż trudno uwierzyć, jak daleką drogę przeszedł ten nowozelandzki reżyser od swojego debiutanckiego „Bad Taste”. A jednak – począwszy od budżetów mieszczących się w portfelu brawurowo dotarł do miejsca w swojej karierze, w którym kontenery dolarów potrafi okiełznać i zamienić w piękny film, którego oglądanie jest prawdziwą przyjemnością. Bo „Hobbit” to piękna baśń, której nie wyobrażam sobie w reżyserii nikogo innego. I powiem szczerze, podczas gdy niektórzy narzekają na wstawki typu „maszerują, a w tle krajobraz”, to ja miałem takie momenty, że było mi żal, gdy się kończyły. Mógłbym sobie siedzieć i przyglądać się minutami na ten podkolorowany krajobraz o przekroju maksymalnie szerokim od lasów po góry. Okraszony świetną muzyką, której przed LotR-em nigdy bym się po Howardzie Shore’rze nie spodziewał. Stanowiącą mieszankę znanych już motywów i nowych nutek, wśród których przynajmniej jedna brzmiała mi jak Basil Poledouris w swoich najlepszych czasach.
W obliczu tych wszystkich wspaniałości wizualno-dźwiękowych sama fabuła spada dla mnie na dalszy plan. W zasadzie historia jest identyczna co we „Władcy…”. Niespodziewanie hobbit idzie sobie w kierunku przygody, żeby gdzieś tam dojść. Po drodze zahacza o Rivendell, potem biegnie przez wydrążoną górę, żeby wyjść na zewnątrz i stwierdzić, że 1/3 opowieści to dobry moment, żeby skończyć pierwszą część filmu. Brakowało mi tylko śmierci „Boromira” i uznałbym „Hobbita” za film identyczny do poprzedzającej go trylogii. Nie uważam tego jednak za minus, bo ani mnie to nie zanudziło ani nie kazało ziewać i ewakuować się z sali kinowej. Wręcz przeciwnie. Jackson opowiada całą historię z właściwym tempem – przyspieszając gdzie trzeba, a gdzie trzeba zwalniając na żarcik czy establishing Nowej Zelandii. Nie słuchajcie więc, że „Hobbit” jest nudny, bo nudny nie jest.
Nie czuć w ogóle, że Jackson miał jakąś przerwę w „kręceniu Tolkiena”. Wracamy do świata, który dobrze znamy i który polubiliśmy (no chyba, że ktoś nie polubił, możliwe to) i do bohaterów, z którymi wydawać by się mogło dopiero się pożegnaliśmy. „Hobbit” nie odstaje ani na krok od swoich poprzedników i nie ma mowy o jakimś spuszczeniu z tonu, czy typowym dla fourqueli odcinaniu kuponów. To niemal perfekcyjnie nakręcona baśń umacniająca poprzeczkę na tak wysokim poziomie, że chyba nawet nie ma co próbować, żeby nakręcić coś podobnie dobrego.
Minusy? Trochę brak w drugim planie tak wyrazistych postaci jak Legolas czy Gimli. Martin Freeman dzieli i rządzi w roli Bilba, dzielnie sekunduje mu Gollum (znowu powinni lobbować za Oscarem dla Andy’ego Serkisa), ale oprócz nich cała reszta zlewa się w jedną masę (szczególnie krasnoludy). Minusem jest też dla mnie podzielenie tego na trzy filmy – wolałbym nawet i sześciogodzinną całość przesiedzieć w kinie za jednym zamachem. No ale to minus dla wszechwładnego marketingu, a nie dla filmu… No i minus największy dla mnie – druga połowa „Hobbita” była dla mnie nieco mniej rozrywkowa niż połowa pierwsza. Kamienne potwory czy gobliny skróciłbym do niezbędnego minimum, bo jednak filmowa technika nie jest jeszcze na tyle rozwinięta, żeby oglądając je zapomnieć, że stworzył je komputer i widać wyraźnie, że nie ma w nich tego czegoś, co odróżnia aktora z krwi i kości od animka.
Za całość daję 8/10, ale zaznaczam, że to 8 maksymalnie wyśrubowane. Podobało mi się i chcę więcej.
(1461)
I to by było na tyle. Rok 2012 przechodzi do historii – na granicy przejścia w rok 2013 życzę Wam już od jutra samych świetnych seansów i filmów, których nie zapomina się wraz z pokazaniem się tyłówki.
Podziel się tym artykułem: