Jest z „Bitwą pod Wiedniem” wiele problemów, ale największym – i zarazem sprawiającym, że film bez wątpienia czeka krytyka równa wielkości tej kacwawowej – jest to, że nie jest to kinowa superprodukcja. I oceniając film trzeba przede wszystkim zwrócić uwagę na ten prosty fakt. Oczywiście, już widać po recenzjach, nikt tego nie zauważa i jeździ po filmie jakby to co najmniej „Gladiator” miał być. I w sumie nie ma się co nawet oburzać, bo reklama przygotowywała nas od dłuższego czasu na superprodukcję i teraz zbierze tego plony.
A co, jeśli nie superprodukcja? Otóż „Bitwa…” to zwykły włoski film telewizyjny. Serial (będzie w przyszłym roku) przycięty do wymiarów kinowych. I nie różni się niczym od innych włoskich produkcji telewizyjnych, które często można zobaczyć o 14:00 w niedzielnej TV. Widzieliście kiedyś „Fantaghiro”? No właśnie. I, jak na produkcję telewizyjną, „Bitwa…” w miarę niezły rozmach ma. I w miarę niezłe efekty specjalne – jak na europejskie standardy telewizyjne. Bo jak na standardy kinowe to jest to jedna wielka żałość.
Czemu więc chcą/chcieli nam wcisnąć, że to kinowa superprodukcja? Mogę się tylko domyślać, bo przecież nie będę tego sprawdzał. Był sobie włoski reżyser, który chciał przenieść na ekran włoską książkę (tu pewności nie mam, bo za szybko mi napis na ten temat mignął). Byli na kartach owej powieści ludzie w wilki się zamieniający – więc temat wydawał się być aktualnie popularny. Był tylko jeden szkopuł – całość kończyła się bitwą, na której realizację potrzeba było pieniędzy. I jakoś nie wątpię, że włoski reżyser z miłą chęcią zrobiłby film o tym, jak pod Wiedniem wygrywają Włosi (sami tu wspominają, że oni pójdą wygrać niezależnie od tego, kto będzie nimi dowodził), ale skąd na to kasa? No i tu pojawił się KGHM ze swoimi wyrobami ze srebra i miedzi (wiem, bo przed filmem zarzucili dłuugąą reklamą KGHM-u). Damy kasę, zróbmy wspólnie film o polskiej wiktorii. No i zrobili na tyle, żeby nie było za dużo tej polskiej wiktorii, ale żeby nie można było mówić, że jej tu wcale nie ma.
I w zasadzie chromolenie wszem i wobec, że to koprodukcja polsko-włoska to naginanie faktów. „Bitwa…” jest tylko i wyłącznie włoskim filmem z polskimi aktorami i polską częścią kapitału (do którego dorzucił się między innymi Rai Sci-Fi, co też wiele mówi o tym filmie… hmm, przysiągłbym, że widziałem na planszach przed filmem wśród medialnych sponsorów ten kanał, ale patrzę na stroną rai.it i nie widzę nic takiego… dziwne…). Polska wiele tu do gadania nie miała, o ile w ogóle coś.
Wiele można o „Bitwie…” napisać, ale nie to, że jest to film o wielkim polskim zwycięstwie pod Wiedniem. „Bitwa…” to przede wszystkim film o kapucynie Marku z Aviano, który wie, którędy armaty na górę wtargać. „Bitwa…” to też film o nieszczęśliwej miłości głuchoniemej dziewczyny do muzułmańskiego kowala. Jest to również film o dumnym otomańskim wezyrze, który postanowił nie słuchać swoich tatarskich dowódców. I dopiero teraz można ewentualnie napisać, że jest to film o polskiej wiktorii. Uparty narzekacz dodałby jednak, że z filmu wynika, iż udział polskich wojsk wcale nie był w tej bitwie taki strasznie decydujący. Mnich pokazał im którędy mają przetransportować armaty na wzgórze, potem z tych armat wystrzelali większość wojsk Mustafy (każdy głupi by to mógł zrobić – podpalić lont i BUM), a na gotowe wjechała husaria i powycinała tych bardziej niezdecydowanych, którzy nie chcieli zginąć pod armatnimi kulami.
O cholera! Dopiero teraz przyszedł czas na zdanie, które miałem w planie napisać na samym początku… Wg mnie głównym i najważniejszym powodem, który sprawił, że film jest nieudany, wcale nie są słabe efekty specjalne i fakt nie bycia superprodukcją na miarę oczekiwań. To film słaby, bo to film cholernie nudny. Strasznie wręcz nudny. Do czasu pojawienia się króla Sobieskiego (czyli gdzieś tak po połowie filmu) nie dzieje się nic. Mnich łazi od lokacji do lokacji i plecie banały na każdy temat, jaki tylko przyjdzie mu do głowy. Są momenty takiej fajnej ciszy przed burzą, kiedy czujesz, że za chwilę coś (bitwa) się wydarzy, ale raz: trwają krótko, a dwa: bitwa nie nadchodzi i nie nadchodzi. Nic tylko zasnąć.
Efekty. No cóż, to nie złośliwość każe się dotychczasowym recenzentom z nich natrząsać… Ja byłbym jednak trochę bardziej łaskawy, bo jak już pisałem – to efekty z produkcji telewizyjnej. Nic więc dziwnego, że na ekranie kinowym wyglądają przerażająco. Zaczyna się od pierwszych sekund panoramą ośnieżonych gór. Widać spora kasa wyłożona na ten film nie wystarczyła na opłacenie przelotu helikopterem nad ośnieżonymi górami, więc postanowiono zrobić całą tę sekwencję komputerowo. Boli. A zabolało jeszcze bardziej, gdy na ekranie pojawił się dymający (idący :P) pod ośnieżoną górę chłopak. Na to też zabrakło pieniędzy i widać wyraźnie jak chłopak dyma pod górę po grinboksie, a pod nogami ma sztuczny śnieg. I nie zdążysz się nawet zastanowić czy po przejściu z planu ogólnego na plan szczegółowy dalej są w grinboksie czy może w końcu w lesie, bo na miejscu akcji pojawia się animowana krew i animowany wilk. Pięć minut filmu za nami i już wszystko wiadomo… Gdyby to była polska produkcja napisałbym: skoro nie potraficie dobrego dźwięku w filmie zrobić, to nawet nie próbujcie robić komputerowych efektów specjalnych. No ale dla mnie nie jest to polski film ani trochę. Za to polscy zapewne byli dźwiękowcy w Teatrze Narodowym, bo zaserwowali widzom premiery kilka minut głośnych trzasków z głośnika.
W zasadzie najmniej czepiałbym się w przypadku „Bitwy…” polskich aktorów. Szkoda, że ich wątki zostały zmarginalizowane o wiele za bardzo niż przyzwoitość by nakazywała (podobno w serialu ma ich być więcej). Gdybym nadal wręczał NFQ (zacznę na nowo od przyszłego roku) to Jerzy Skolimowski dostałby nominację w kategorii „Najlepsze wejście tollywoodzkiego hiroła”. Takie wejścia miał właściwie dwa – dopiero drugie oklaskami docenione przez widownię, ale pierwsze o niebo lepsze. Piękna sekwencja to była! Kara Mustafa: „Sobieski nie wychodzi poza pałac”. Sobieski poprawia medalion z orłem (a może teksański krawat to był z klamrą w takim kształcie 🙂 ). Mustafa: „Stary jest i miecza nie udźwignie”. Sobieski energicznym ruchem wkłada miecz do pochwy. Mustafa: „Na konia trzeba go podsadzać”. Sobieski patrzy wzrokiem typu: „komu by tu teraz wpierdolić?”. Brawo. Najlepiej spisał się Piotr Adamczyk. Przeczytacie tu i ówdzie, że jego postać była przesadnie przerysowana i rzeczywiście taka była, ale jak dla mnie to było pozytywne przerysowanie. Szczerze zaśmiałem się, gdy wypalił „Jak sobie chcesz” i zniknął w powozie. Wielka szkoda Mecwaldowskiego, który wypowiedział kwestię z tytułu tego wpisu – było go zdecydowanie za mało, a widać, że miał potencjał. O Szycu i Olbrychskim nie ma co pisać (ani się nad czym znęcać, zagrali co im reżyser kazał). Pierwszy wypowiada bodajże jedno zdanie („bodajże”, bo wygląda to tak, jakby mówił jego koń), a drugi się przydał do ciągnięcia armaty pod górę i okrzyku „Ognia!”. I tylko Alicja Bachleda-Curuś powinna wymazać z CV swój udział w tym filmie – zresztą chyba o tym wie, bo po premierze szybko się ulotniła i nie zatrzymały jej nawet pełne stoły koreczków.
Reasumując. „Bitwa pod Wiedniem” to nudny film telewizyjny. Włoska bajka fantasy, w której akcenty rozłożone są zdecydowanie nie tam, gdzie sugerowałoby określenie „kinowa superpodukcja o wielkiej polskiej wiktorii”. Pełna komputerowo wygenerowanych widoczków bolących oczy swoją „telewizyjnością” (rany, nawet takie sceny jak spotkanie Mecwaldowskiego z Adamczykiem w wypasionej pałacowej sali zostały nakręcone na grinboksie, jakby nie mogli kręcić w pierwszych z brzegu pałacowych wnętrzach, których w całej Europie opór – nawet nie chcę myśleć jak głupio czuł się Adamczyk siedząc w kostiumie i z peruką na łbie w zielonym otoczeniu). Z marnymi dialogami i dokładnością historyczną, której chyba nawet nie ma co rozkładać na czynniki pierwsze – w końcu to włoski telewizyjny film fantasy. Nie widzę żadnego powodu, żeby płacić za seans i marnować na niego czas. Lepiej poczekać na serial, może być ciekawszy. 4/10
PS. O słabości tego filmu najdobitniej świadczy jedna rzecz. W „Bitwie…” Alicja pokazuje swoją pierś. W każdych innych warunkach byłby to dla filmu duży plus. Uwierzcie mi na słowo – w tym przypadku nie jest to plus… 🙂
PS2. Jakby ktoś miał ochotę zobaczyć, kto odważył się wyjść na przeciw krytyce podczas premiery to voila:
Podziel się tym artykułem: