Zdaję sobie sprawę, że często określenie „jak na polski film” jest dla każdego polskiego filmu lekko obraźliwe, ale nie sposób przed nim uciec w tym przypadku. Bo jak na polski film „Jesteś Bogiem” jest pozycją z pewnością godną uwagi. Uciekającą od taniej rozrywki i nie starającą się za wszelką cenę wkupić w łaski widza cool tekstami (choć nad dialogami pasowało troszkę dłużej przysiąść), czy kolorowymi obrazkami z prowincji. To film prawdziwy. Przede wszystkim film, który opowiada o czymś, w czym możemy się odnaleźć bez zastanawiania nad tym, gdzie żyją ci ludzie z ekranu, co to niby po polsku mówią. No i pokazujący świat jakim jest (był) nawet jeśli przystanki autobusowe stoją w miejscu, w którym za czasów Magika ich nie było. O tyle łatwiej, że w niektórych miejscach Śląska świat się zatrzymał i nie trzeba z nim robić nic tylko ustawić kamerę. Co za tym idzie jestem w stu procentach pewien, że warto go zobaczyć (film, Śląsk to nie wiem ;P) nie tylko jako polski film, ale i film w ogóle. Bo to dobre, szczere kino i ciekawa próba pokazania czegoś innego niż bogaci młodzieńcy, którzy nigdzie nie pracują, a kasy mają jak lodu. Nie mam też wątpliwości, że warto było podjąć próbę opowiedzenia historii Magika na ekranie, niezależnie od tego, co kto o nim myśli.
Ja nie myślę o nim nic. Inaczej, zauważam, że coś mnie ominęło. Coś, co było dość blisko mnie i na wyciagnięcie ręki. Historia, o których słysząc je myśli się, że kurde, to prawie za płotem, a człowiekowi zawsze wydaje się, że Coś dzieje się gdzieś tam, za daleko, żeby spróbować być częścią tego Czegoś. Głównie dlatego też na seans szedłem bez z góry wyrobionej opinii. Bo ominął mnie bokiem ten początek polskiego hip hopu i nie byłem jego uczestnikiem. Nawet uczestnicząc z uchem przy głośniku. Nazwy składów znałem, piosenki w radio słyszałem, ba, „jestem Bogiem, uświadom to sobie sobie” było hymnem moim i mojego brata ciotecznego w trakcie… grania w literaki. Zapuszczaliśmy hh z kompa i łoiliśmy kolejnych leszczów z tą pieśnią na ustach. Mimo to, tak naprawdę, smutny koniec Magika poznałem wcale nie tak dawno temu. Tak samo jak i jego ksywę w ogóle, bo dla mnie co najwyżej był „tym kolesiem co dziwnie śpiewa plus i minus”.
Tym ciekawszy był dla mnie film Leszka Dawida. Bo tę moją tabulę rasę mile łechtały zapowiedzi trailerowe obiecujące poznanie narodzenia legendy. I w ten sposób doszliśmy do głównego mankamentu tego filmu – nie dowiedziałem się z niego prawie nic. A może inaczej – czegoś się dowiedziałem, ale chyba nie tego tak naprawdę miałem się dowiedzieć?
Historia opowiedziana w tym filmie jest niespójna. Jest w niej wiele dziur, które aż się prosi by wypełnić je informacjami. Bo gdy robi to widz, to z filmu wcale nie wyłania się obraz kultowej i legendarnej kapeli, ale prędzej chłopaków, którzy nie wiedzą co ze sobą zrobić, a hip hop NIE zapełnia im tej pustki. A jeśli komuś zapełnia to co najwyżej Magikowi, ale nie na tyle by skończyć inaczej niż skończył. A dlaczego tak skończył? Film nie daje odpowiedzi na to pytanie. A jeśli daje to w nieumiejętny sposób.
Ale weźmy 2/3 bohaterów filmu czyli Rahima i Fokusa. Poznajemy ich z ich własnych ust, którymi wspominają o Kalibrze 44 nie pozostawiając wątpliwości, jaki dla nich i równieśników jest ten skład. Obaj kochają hip hop, coś tam tworzą do szuflady, a po głowie chodzi im pomysł na Paktofonikę (upraszczając). Sytuacja nadarza się świetna, bo Magik odchodzi z K44 (czemu? z filmu się nie dowiemy). Próbują go przekonać do wspólnego projektu, co im się udaje. Szczęście i orgazm? Ale skąd. Nie mogą znaleźć żadnego wydawcy, a na dodatek są gołodupcami (czemu Magik po K44 nie ma żadnych kontaktów ani pieniędzy? z filmu się nie dowiemy). Gdy już w końcu znajdują sponsora (jak wyglądały kulisy tłoczenia pierwszych hiphopowych płyt? z filmu się tego nie dowiemy, mamy zasygnalizowane, ale to o wiele ciekawsze do zgłębienia się wydaje niż płytki biznesmen spod ciemnej gwiazdy, który po prostu im nie płaci) i trzeba nagrać płytę – każdy jeden zachowuje się, jakby działa mu się krzywda. Żadnego poweru do tworzenia, zupełne nic. Hiphopują sobie z żywą legendą polskiego rapu i z filmu wynika, że robią to za karę. Tego im się nie chce, tamtego im się nie chce, zdradliwej weny też za bardzo nie mają… Tak rodziła się legenda? To żadna legenda, to czysty przypadek, że coś im wyszło. Na pierwszym koncercie mają pietra, a Magik zostaje wygwizdany (dlaczego? (poza tym, że to fajna filmowo scena) tego się z filmu nie dowiemy), a potem materiał na płytę rodzi się nie wiadomo skąd (oprócz wkładu Magika, który jak wynika z tego filmu jeden jedyny był odpowiedzialny za sukces Paktofoniki) i znowu kolejne problemy (wydumane i mniej wydumane) stają na drodze chłopaków. A ja np. wolałbym się dowiedzieć, jak powstawały bity do ich kawałków. Zawsze mnie to intrygowało, ale z „Jesteś Bogiem” się tego nie dowiadujemy. Jeden z bohaterów ma bity i już. Są jego, bo piractwem się brzydzi jak sam rapuje. Wniosek taki, że w tej muzyce najważniejszy jest tekst, a reszta po prostu jest i już. Nie wiem, może ktoś uznał, że takie techniczne szczegóły to nuda, ale ja przecież jestem hiphopowym amatorem, a mimo to mnie to intryguje.
Jak więc widać „Jesteś Bogiem” nie wyjaśnia wielu rzeczy, które aż proszą się o wyjaśnienie (i, na Boga, nie schizą z plakatem z chrupkami albo głupią sceną z podejrzeniem Maga na monitoringu). Skupia się na szarym życiu nastolatków z blokowiska, ale to ich życie w filmie wcale nie jest takie szare, beznadziejne i bez widoków na przyszłość. Obrazki z weselnego vhs-a nie wystarczają, by pokazać nudę i szarość blokowisk Polski B. To, że chłopaki cały czas wspominają, że nie mają kasy również nie wystarczy. Bo poza powiedzeniem „jestem na zero” nic więcej z tego nie wynika. Tak naprawdę mają wszystko, co potrzeba, żeby zrobić karierę. Dlaczego kończy się tak a nie inaczej? Nie wyniosłem tej wiedzy z filmu.
„Jesteś Bogiem” jest więc sprawnie nakręconym filmem z brawurową rolą Marcina Kowalczyka (dwóch pozostałych chłopaków zlewa mi się w jednoosobowe tło i do końca filmu nie rozróżniałem Rahima od Fokusa), ale jest w nim za wiele dziur. Dziur, które dodatkowo sprawiają, że całość jest za bardzo poszatkowana i złożona ze scen, które czasem ma się wrażenie, że są nie na swoim miejscu (np. ta z Magikiem u Justyny i przyłapaniu przez jej matkę). No i cierpi też na typowe wciąż przypadłości polskiego kina – dźwięk nie jest tu najlepszy, co szczególnie boli podczas filmu muzycznego w pewnym sensie. Zawalają też statyści w tłumie na koncertach. Wiele po ich minach można wyczytać, ale najczęściej „ale fajnie, gram w filmie”. Fakty przedstawione w filmie nie zawsze zgadzają się z rzeczywistością (przeczytałem wywiad z AbradAbem, dlatego taki mądry jestem; choć po obejrzeniu filmu raczej uważam, że trochę przesadza z tym „to nie było tak”). I mimo całkiem dobrego efektu końcowego uważam, że przydałoby się tu dużo więcej dopracowania, aby film mógł być choć w połowie tak kultowy jak Magik. 7/10
(1423)
Podziel się tym artykułem: