×

Rehabilitacja Taylora Kitscha

Disclaimer: jeśli nie chcecie po kilku przeczytanych zdaniach mieć tej myśli pod tytułem „Co on znowu pierdoli?”, to odpuśćcie sobie dalsze czytanie. Koniec Disclaimera.

O wiele łatwiej byłoby popłynąć razem z prądem i dołączyć się do grona widzów wyżywających się, ale sumienie mi na to nie pozwala. Muszę popłynąć pod prąd… No dobra, kogo ja chce oszukać. Wiadomo, że ja płynę w odpowiednim kierunku, a cała reszta płynie nie tam, gdzie trzeba.

Na początku był „Friday Night Lights„. Serial, który miał w swojej pięciosezonowej przygodzie wiele przygód, by po licznych wybojach zakończyć swoją emisję w glorii chwały i wypychając w świat większego kina przynajmniej kilka osób z głównej obsady. A wśród nich Taylora Kitscha, czyli niepoprawnego licealnego pijaczka o wielkim sercu – Tima Rigginsa. Taylorowi w króciutkim okresie po zakończeniu serialu udało się dostać angaż w aż dwóch widowiskowych produkcjach, które teoretycznie powinny dać mu miejsce w multimilionowodolarowym kinie rozrywkowym na dłuższy czas. Tymczasem z jednego z tych filmów – „Battleship” – wszyscy się śmieją, a z drugiego – „John Carter” – wszyscy śmieją się jeszcze głośniej. I teoretycznie wielki sukces grozi błyskawicznym zamienieniem się w wielki klops i powrotem z podkulonym ogonem do jakiegoś kolejnego serialu. „Nikt cię, bracie, nie zna, po co oni cię wzięli do tych filmów? Nie udźwignąłeś ciężaru pierwszego planu, a konieczność grania pierwszych skrzypiec cię przerosła ble ble ble”.

Taki to obraz kariery wyłania się aktualnie przed przystojnym aktorem i wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie jeden prościutki fakt – no przecież „John Carter” i „Battleship” to bardzo fajne filmy są!

Skąd ta tytułowa rehabilitacja? Ano stąd, że we własnej osobie stałem na czele pochodu z widłami mającego na celu przegonienie z kin ogra o imieniu John Carter. Wróżyłem po zwiastunach, że film okaże się ciężką kupą i załamywałem ręce, że aktor, którego lubię dał się wpuścić w kanał. No i okazało się, że rzeczywiście w ten kanał dał się wpuścić, ale nie dlatego, że film zgodnie z przewidywaniami przypominał kupiszcze. Nie ma w tym ani krzty przesady, że młotek wbijający gwóźdź do jego trumny trzymali marketingowcy, którzy tak skutecznie zareklamowali to widowisko za bodajże ćwierć miliarda dolarów, że nikt na nie do kina nie poszedł. To trzeba umieć!

John Carter

Do „Johna Cartera” zasiadałem z zamiarem wyłączenia go po pół godzinie i napisaniu recki udając, że widziałem całość. Oto przeniosłem się w postwojnosecesyjny świat, w którym kawalerzysta, tytułowy Carter, jeździ sobie po świecie i szuka złota. Wtem, zagoniony do jednej z jaskiń (w towarzystwie standardowo zmarnowanego Bryana Cranstona) przenosi się, pstryk, na Marsa. Głupie, wiem.

Napisanej przed wiekiem powieści Edgara Rice’a Burroughsa nie znałem. Nawet nie to, że jej nie czytałem, ale że dosłownie jej nie znałem, nie wiedziałem o jej istnieniu. No tak, nie czytałem też 😛 Przystępując do seansu wiedziałem jednak, że za chwilę zobaczę świat stanowiący kalkę przynajmniej kilku klasycznych historii. Z tego względu, oszczędziłem choć „Johnowi…” prywatnej wyliczanki: o, to z tego filmu, a to z tamtego filmu. Raczej przeciwnie, bardziej przypominało to: „o, to też ukradli Burroughsowi”? Było mi o tyle łatwiej, że, co tu ukrywać, szybko wciągnąłem się w przyjemną atmosferę filmu przypominającą do złudzenia kino spod znaku Indiany Jonesa. A gdy już się człowiek wciągnie, to mu zielone stwory z czterema rękami nie przeszkadzają.

No i tak obejrzałem do końca, zdziwiony, że film w kinach przepadł. Banda domorosłych krytyków zarzuciła mu rżnięcie z „Gwiezdnych wojen” i już było po nim. A szkoda. Niekoniecznie tych domorosłych krytyków, ale tego, że przez klapę na włosku stanęło kręcenie kontynuacji filmu, którą chętnie bym sobie zobaczył. Coś mi tam na szczęście mignęło, że wezmą i ją zrobią. No zobaczymy.

A i owszem, „John Carter” to filmik naiwny, no ale jak ma nie być naiwny film oparty na tak starym materiale wyjściowym? Cała reszta jest w zupełnym porządku. Jest sympatyczny bohater, są sympatyczne stworki, jest dużo śmiechu, jest dużo akcji i jeszcze więcej widowiska, seans się nie dłuży i choć trwa ponad dwie godziny to leci szybko łatwo i przyjemnie. Trzeba tylko dopalanie dobrej woli włączyć, bo oglądanie dobrych aktorów przebranych w kosmate zbroje i ze śmiertelną powagą wygłaszających zdania pełne dziwnych nazw własnych bardzo łatwo może przejść w szyderę. Sam się dziwię, że nie padali ze śmiechu słysząc swoje dialogi. Barsoom, Jarsoom, Darsoom, Pierdsoom… istne farsoom. Trzeba się wznieść ponad uprzedzenia, żeby za samo to nie zakwalifikować filmu do porażki. Ja się wzniosłem, seans miałem udany i wyglądając przez okno, czy pod dom nie podjeżdża karetka wystawiam „Johnowi Carterowi” 8/10. Daj Boże więcej takich porażek (i pozwól się ich spodziewać pół roku przed seansem, wtedy łatwiej się pozytywnie zaskoczyć).

PS. No i przepraszam ten film, że tak go gnoiłem bez obejrzenia. Pomyliłem się, mnie też się zdarza. Choć rzadko 😛

Battleship

Kto wpada czasem na Q-Fejsa wie już od jakichś dwóch tygodni, że tutaj też poleciało 8/10. I sam nie wiem, w którą z tych dwóch ósemek trudniej uwierzyć. Czemu? Bo „Battleship” jest filmem jeszcze głupszym od „Johna Cartera”. Jest dosłownie głupi jak but, ale zdaje się nikt z jego twórców się tym nie przejmował i nie przejmuje. A ja mam zupełnie tak samo. Wiedziałem, ze idę na głupi film i głupi film dostałem. Żałuję tylko, że tej recki nie napisałem świeżo po seansie, bo byłaby ciekawsza. Przez jakieś pół godziny po seansie wymienialiśmy się bowiem z gambitem odkrytymi zawiłościami scenariusza, których nijak nie byliśmy w stanie sobie wytłumaczyć. Innymi słowy znaleźliśmy jakieś tysiąc dziur scenariuszowych, co zresztą nie jest żadnym wyczynem, bo przy większości zawracanie niszczycielem na ręcznym (no na kotwicy, ale na jedno wychodzi) jest betką.

Czemu więc 8/10? Bo choć szedłem na głupi film, to przy okazji szedłem na widowiskową rozpierduchę. I widowiskową rozpierduchę dostałem. Co więcej, byłem przekonany, że ktoś sobie jaja robi mówiąc, że to ekranizacja gry w statki. Gdy się okazało, że sobie nie robił, to nawet pod wrażeniem byłem, że udało im się to oglądalnie zrobić. Serio, więcej dystansu do tego filmu, nie można być wiecznie ponurakiem! Przecież to historia jak z filmów tria ZAZ – hej, zróbmy ekranizację gry w statki!

Film wyreżyserował Peter Berg, czyli pan odpowiedzialny za wspomniane wyżej „Friday Night Lights”. Nawet, gdyby ktoś tego nie wiedział, to po pierwszych dziesięciu minutach będzie już tego pewny. „Battleship” zaczyna się gdzieś tam, gdzie FNL się kończy. Oto w barze kolejne piwo pije Tim Riggins. Zdolny, ale niepokorny młodzian, który ma przed sobą świetlaną karierę, tylko musi oderwać się od browca. On woli jednak załatwiać wszystko po swojemu i wkrótce grozi mu więzienie. Jego brat (już nie taki sam jak prawdziwy brat Rigginsa) wali pięścią w stół i oznajmia młodemu: „wstępujesz do marynarki, tam spoważniejesz!”

A potem pojawia się Landry. Kto lubi FNL musi polubić „Battleship”, zdania nie zmienię.

No i cóż więcej. To co najważniejsze już napisałem – „Battleship” to bardzo głupie widowisko i świetny odmóżdżacz. Wychodząc z kina z pewnością będziecie o parę punktów IQ ubożsi, ale co się napatrzycie na rozrywkową i komediową w gruncie rzeczy rozpierduchę to Wasze. No i gwoli sprawiedliwości dziejowej dodam, że przez większość filmu chciałem mu wystawić 7, ale jakoś tak końcówka nastawiła mnie do filmu tak przychylnie, że pacnąłem jedną ocenę wyżej. Zresztą, co za różnica czy 7 czy 8 – i tak powiecie, że jestem gópi. Nie, moi drodzy, nie ja ;P
(1375)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004