Ja chciałem, naprawdę chciałem jakiś film w końcu obejrzeć. I chciałem, żeby w lutym nie było dziur w kalendarzu. Ale to trudne, kiedy takie przygody czekają po drodze… Wszystko się uparło przeciwko mnie.
A jeszcze mam tylko 28 minut, żeby to opisać przed dziurą w kalendarzu.
Zaczęło się od mBanku. Ochoczo wklepując swoje hasło do serwisu internetowego wziąłem i się pomyliłem. Nic to, można się przecież trzy razy pomylić, nie? Nie. Wklepałem jeszcze raz, konto zablokowane. Bez słowa wytłumaczenia. Dzwoń na mKontakt, podaj telekod i coś z tym zrobimy. A skąd ja mam pamiętać telekod, jak go z pięć lat temu ustalałem?
Ale najpierw czemu zablokowali? Od czego niezawodny Internet. Powiedział mi, że po 50. błędnym podaniu hasła system blokuje konto. Nie 50. z rzędu, 50. przez cały czas istnienia konta od założenia, poprzez pierwszy błąd, aż do pięćdziesiątego błędu. Wiem, wiem, pewnie było w instrukcji. Ale kto czyta instrukcje? Szczególnie te z mBanku na pół lasu równikowego.
Nic tam, dzwonię co począć bez telekodu. „Nie ma problemu” mówi panienka. „Zaraz oddzwonimy na zarejestrowany przez pana numer w naszym systemie i ustalimy nowy telekod”. Jasne, „nie ma problemu”. Problem jest, bo zarejestrowany numer jest na Śląsku u mnie w domu rodzinnym, a ja siedzę w Wawie i nie mam teleportera. „Może pani oddzwonić na ten numer telefonu?”. „Nie, nie mogę”…
– No dobra, to o co będziecie pytali przy ustalaniu nowego telekodu. Podam ojcu odpowiedzi i z nim se pani pogada.
– Nie, drogi panie, przez tatusia to my tego na pewno nie załatwimy.
– No przecież nie będę dymał trzysta kilometrów, żeby telefon odebrać!
– Hmmm…
– Hilfe!
– No dobrze. Pan pójdzie do placówki mBanku, tam zmieni pan numer zarejestrowany w naszym systemie na ten, który pan może odebrać. Potem zadzwoni pan do mnie i powie mi, żebym powiedziała koledze, żeby do pana oddzwonił i z nim sobie pan ustali nowy telekod.
– A nie da się skrócić tej procedury do kroku: pójdzie pan do placówki i tam se wszystko załatwi?
– Hihi.
Jak się to zakończy nie wiem, bo do placówki mi się na razie nie chce iść. Bankomat kasę wypluwa, więc mała strata. Choć nie powiem, przez te kilka dni, jak nigdy, chciałem sobie coś na Allegro kupić. Bo wiadomo, że jak czegoś nie ma, to się dopiero to docenia, bo przecież nie wtedy gdy jest, nie?
No właśnie, gdy czegoś nie ma. Po mBanku przyszła kolej na wodę. Nie było jej. Obudziliśmy się rano z Aśkiem, a tu wody nie ma jak Teleranka w 1981. Zimno wchu, więc pomyśleliśmy: awaria. Naprawią i luzik, woda będzie. Dzień mijał, mijał, nie naprawili. Żadnego komunikatu, żadnego wymyj się w jeziorku, bo naprawiamy rury, a w Internecie akurat trwał Rutkowski Show, więc kto by o pękniętej rurze czy cuś nadawał. Ale dał nam do myślenia ten brak monitu bądź panów w fufajkach na trotuarze. Pogadaliśmy z sąsiadem (jak Paweł i Gaweł w jednym domu mieszkamy i z jednej rurki wodę ssiemy) o trudnościach wynikających z pustej spłuczki w kiblu. Okazało się, że on żadnych trudności nie ma, bo od rana ma wodę i nawet się nie zakrztusiła. Kichuj.
Zaczęliśmy podejrzewać rurkę, że woda w niej zamarzła. Było trochę rurek, które nie należały do części wspólnej instalacji wod-kan w domu na Jelonkach, a należały tylko i wyłącznie do nas. Nie było ich za bardzo czym podgrzać, a i nie wiadomo gdzie dokładnie, bo wcale nie takie zimne, więc sobie odpuściliśmy jedną noc i następnego dnia postanowiliśmy zadzwonić do szpeca. Dzwonimy. „A dzień dobry, dzień dobry! Rureczka się zatkała. Łodetkamy, nie ma problemu. 300 złotych za dojazd i jak nie odkryjemy źródła usterki bądź odkryjemy i nie naprawimy to ani grosza więcej. A jak naprawimy to kolejne 300 złotych, kochanieńka” – bo Asiek drynił. „To ja oddzwonię”. Wicie, „będziemy w kontakcie, proszę czekać na nasz telefon”, znacie to. Dawaj net i innego majstra szukamy. Następny wymagania miał mniejsze. 80 dojazd, a potem się zobaczy. Wygrał casting. Przyjechał z pistoletem, który zionął upałem, pół godziny pofiukał nim na rurkę i woda ruszyła z kranu jak z kopyta. Byliśmy tak szczęśliwi, że te 130 nie zabolało nic a nic. A następne 100 z hakiem zainwestujemy w ten taki pistolet i sami se będziemy podgrzewać. I wiecie, jak będziecie szukać speca od rozmrażania to dzwońcie. Wypośrodkujemy cennik, żeby było sprawiedliwie – 170 za dojazd.
Ale to nie koniec przygód. Jeszcze jedną opowiem jednak za chwilę, a teraz trochę nagnę rzeczywistość i wrzucę tę notkę niepełną póki jeszcze północy nie ma.
Spodziewałem się, że po serii takich przygód jak te wyżej pewnie jeszcze nie koniec i wykrakałem se w myślach. Choć ta ostatnia kłoda to niewielka raczej, ale zawsze wkurzająca. Otóż, jak wiecie, przeniosłem się byłem ostatnio do Playa. Kukam ja sobie dzisiaj w bebechy konta, a tam jak byk stoi, że poza abonamentem napykałem już 80 zeta. Jak? Skąd? Łokurwa? Fakt, piątaka zeżarł telefon do mBanku, bo po fakcie doczytałem, że liczą go sobie jak Żydzi za pomarańcze (a teraz sobie uświadomiłem, że jak podam go na kontaktowy to znowu bulnę za połączenie w celu poproszenia o oddzwonienie aaaaa), ale dodatkowe 50 zeta? Aplikację na Androida do robienia pieniędzy zassałem i trzeba było najpierw zainwestować? Łap za telefon i drynię do salonu Playa, bo powiedzieli, że z kłopotami tylko do nich, a nie na BOK, w BOK-u nic mi nie powiedzą i tylko melodyjek na czekanie się nasłucham.
– Bry, dzwonię w ważnej sprawie. Ale ale, taki pan mi mówił, żeby do niego dzwonić jak będzie problem, a z tego co słyszę z panią rozmawiam. To może nie obchodzi pani mój problem?
– Proszę pana, my pracownicy Playa jesteśmy zobowiązani udzielić każdej możliwej pomocy.
Dobrze jest. (Rozmowa nagrywana pewnie).
– Fajowo, to proszę mi powiedzieć, skąd tyle na moim koncie poza abonamentem? Nie dzwoniłem nigdzie, sms-y wysyłałem ostrożnie, do Playa mam za friko, a Internetu nie włączyłem od zakupu, bo z wi-fi ciągnę i jeszcze nie miałem przyjemności mobilnego użyć. To skąd tyle kapusty?
– Nie wiem.
– Proszę pani. To ważne.
– Musi pan poczekać na fakturę i wtedy będzie można zgłaszać reklamację.
– Za dwa tygodnie? To ja się będę bał telefon włączyć przez ten czas i gdziekolwiek dzwonić!
– Do mnie ma pan na pewno darmowe połączenie, bo jestem w Playu hihi.
– Cudownie, to tylko do pani będę dzwonił!
– Wie pan co, to może ja się osobiście dowiem w BOK-u, jaki jest z panem problem i oddzwonię. Dobrze?
– Znakomicie! Ale na numer zarejestrowany w waszym systemie?
– Słucham?
– Nic, nic, taki bankowy żarcik.
Trzy godziny później. Dryń, dryń, dryń…
– Halo, to ja. Obiecałam, że oddzwonię i oddzwaniam.
– Tak, tak. I co?
– Ma pan włączoną muzykę na czekanie.
– Matkoboskaczęstochowska! Ale mówili, że to za darmo przez miesiąc! Ja nie włączałem, już była. Wręcz przeciwnie, zaraz po przejściu numeru wyłączyłem to w cholerę tak jak mi pan w salonie radził, więc jakim cudem to nabiło pięćdziesiąt zeta?
– Nienienienienie! Ja tylko mówię, że ma pan muzykę na czekanie. Po prostu jak zadzwoniłam to sobie jej posłuchałam, zanim pan odebrał.
– I to nie ona nabiła te pięćdziesiąt zeta?
– Nie.
– TO CO MNIE PANI STRASZY?!
– Przepraszam.
– No ale do rzeczy, to skąd tyle kasy w tydzień niecały?
– Wszystko jest dobrze! Tam w systemie ma pan napisane, że to poza abonamentem, ale to nie jest poza abonamentem. Tak się tylko jakoś głupio wyświetla, nie ma się czego obawiać.
– A nie mogłoby się mądrze wyświetlać? Bo prawie zawału dostałem na myśl, ile nieświadomie nabiję przez resztę miesiąca.
– Proszę się nie obawiać. To opłata aktywacyjna 29 zeta…
(cofnijmy się w czasie o tydzień, pan z Playa podsuwa papiery do podpisania i mówi: „tu tak ładnie jest napisane, że opłata aktywacyjna złotówkę, ale tak naprawdę to nie będzie złotówka. To będzie 29 złotówek, ale w zamian dostanie pan półtora giga Internetu, super, nie?”)
…5 zeta, które pan przetrwonił na mBank, a reszta to abonament w promocji, czyli połowa zwykłej opłaty.
(od kiedy 45 zeta to połowa z 75?)
– Uff.
– No tak, proszę nie zwracać uwagi na to co niby poza abonamentem, bo to poza abonamentem nie jest.
Podziękowałem miłej pani za pomoc i mogłem jechać z Aśkiem na misę bajeczną do Sphinksa… A właśnie, a ta misa bajeczna to taka kryzysowa była, pół normalnej misy bajecznej! Jak już musicie jeść w Sphinksie to nie w Złotych, bo porcje dla krasnali tam dają! I głusi są. Zamawiasz jedną borowikową, a przynoszą dwie. Ktoś wie po co szpanują z tym zapamiętywaniem zamówienia zamiast wziąć i zapisać jak normalny kelner?
Ale odbiegam od sedna 🙂 Jak widać – kłód pod nogi było wiele. Ale skoro woda już w rurkach, a miła pani zapewnia, że poza abonamentem nie jest poza abonamentem, to położę się spać spokojny i mam szczerą nadzieję, że jutro nic mnie już nie czeka. Trzymajcie kciuki.
Podziel się tym artykułem: