Rodzina Palmerów staje w obliczu tragedii. Ich 16-letnia córka tonie w zbiorniku wodnym przy miejscowej zaporze. Wkrótce Palmerowie doświadczają serii niewytłumaczalnych zjawisk, a analiza zdjęć wykonanych przez młodego Palmera przynosi niespodziewane efekty.
„Lake Mungo” to skromniutki film rodem z Australii, który powinni sobie obejrzeć twórcy „Czwartego stopnia„. Wtedy wiedzieliby jak robi się kino stylizowane na dokumentalną produkcję. Bez żadnych pierdół typu „hej, jestem Milla Jovovich i w tym filmie zagram autentyczną postać, ha!”. Bo widz nie lubi być oszukiwany. Co wcale nie oznacza, że nie da się go inteligentnie podejść.
„Lake Mungo” dalekie jest od wciskania kitu, że właśnie jesteśmy świadkami prawdziwej historii, a przynajmniej nie donosi o tym na lewo i prawo. Po prostu od pierwszych minut jesteśmy świadkami filmu stylizowanego na telewizyjny dokument rodem z „Nie do wiary” (to nie jest krytyka, a jedynie próba wytłumaczenia, z czym mamy do czynienia). A w związku z tym słuchamy wywiadów z wszystkimi po kolei osobami związanymi z opowiadaną historią, które to wywiady przetykane są różnymi amatorskimi nagraniami wykonanymi przy użyciu wszystkich chyba możliwych sposobów filmowania i rejestracji obrazu. Mamy więc zdjęcia, nagrania z kamer, filmiki z komórki itp.
Te właśnie kiepskiej jakości nagrania (choć momentami przesadzona jest ta ich kiepskość – większe wrażenie i tajemniczość niesie ze sobą zamazana fota, ale to jednak XXI wiek i już nawet moja komórka by niektóre rzeczy wyraźniej zarejestrowała) tworzą świetny klimat, który jest największym atutem filmu. Nikt nam tu z głośnym dźwiękiem niespodziewanie zza kadru nie wyskoczy, ale prezentowane materiały sprawiają, że można poczuć ciarki na plecach i zaniepokojenie, że za chwilę coś do nas wylezie z ekranowego cienia. No i po raz kolejny okazuje się, że żadne efekty specjalne nie zrobią tyle dobre co odpowiednio rozmazana twarz z dwoma cieniami, które może są oczami, a może oczodołami…
Problemem „Lake Mungo” jest fabuła. Jest to jednak problem złożony. Film zaczyna się niczym przewałkowany japoński horror o duchu i przez jakiś czas wydaje się, że nic nas w tej historii nie zaskoczy. Jest inaczej. Spory twist nagle kieruje akcję w inną stronę i jest to najlepszy moment filmu, w którym czujemy satysfakcję z tego, że jednak nie wszystko poszło tak jak myśleliśmy. Ale też czujemy wielkie oczekiwanie na to, że skoro twórcy filmu dali radę się z nami pobawić, to do końca jeszcze trochę nam zaoferują. Niestety, sytuacja ich przerosła i kolejna fabularna wolta przyniosła rozczarowanie. A film, niestety, dość durny się zrobił. Choć wciąż mocno klimatyczny.
Ostatecznie jednak jestem na plus. Film oglądałem za dnia, ale myślę, że obejrzany późno w nocy może przynieść miłośnikom „wystraszania się” sporo emocji. Ja bać się nie lubię, więc darowałem sobie tę przyjemność. 7/10
(1147)
Podziel się tym artykułem: