×

Różyczka

Często wielu z nas (no a przynajmniej ja) narzeka na typową sytuację w stylu osiołka, któremu w żłoby dano. Ma do wyboru kilka filmów i ciężko się zdecydować, który wybrać do obejrzenia. Kończy się to zwykle tak, że nie ogląda się żadnego filmu. Rzadziej zdarza się natomiast tak, że nagle ni stąd ni zowąd czujemy klik i dobrze wiemy, co mamy ochotę obejrzeć. Niezależnie od tego czy film czekał na nas w towarzystwie innych tytułów od dawna, czy może właśnie się pojawił do obejrzenia – mamy ochotę właśnie na niego i już. Żadnego wybierania odpowiedniego filmu godzinami, tylko ładujemy i oglądamy. Tak było w przypadku „Różyczki”. Czekała sobie, czekała, nie znajdowała u mnie zainteresowania, aż w końcu znalazła.

Często bywa też tak, że wielu z nas (tu już bez nawiasu… no prawie) lubi narzekać na polskie kino. Nie ma potrzeby tłumaczenia, dlaczego tak właśnie jest, bo to akurat oczywiste i każdy wie, co i jak. I po obejrzeniu „Różyczki” mam wrażenie, że czasem większy wpływ na to narzekanie na polskie kino wcale nie mają filmy skrajnie złe, ale filmy, które stawiane są za wzór, jako przykład dobrego polskiego kina, w którym w końcu coś ruszyło. „Różyczka” jako laureat zeszłorocznych Złotych Lwów i kandydat do Orła takim wzorem z pewnością jest, ale raczej tego, że z polskim kinem wcale tak dobrze nie jest, jak nam próbują wmówić. Bo choć „Różyczka” z pewnością złym filmem nie jest, to i z pewnością nie jest filmem wybitnym ani choćby filmem budzącym jakiekolwiek większe emocje. Ot standardowe 6/10.

Oto rok 1967, Warszawa. Podsycany przez towarzysza Wiesława wzrost nastrojów antysemickich sprawia, że SB pracuje pełną parą, aby wytropić i unieszkodliwić żydowskich warchołów dybiących w oparach cebuli na wspaniale kształtującą się przyjaźń polsko-radziecką. Jeden z agentów SB – kapitan Rożek (Więckiewicz) – tak się składa, że prowadza się z pracownicą dziekanatu (Boczarska) warszawskiego uniwerku, na którym wykłada poczytny pisarz – Warczewski (Seweryn). Postawiony pod ścianą i presją wyników w pracy operacyjnej – Rożek ma dla swojej dziewczyny propozycję nie do odrzucenia. Zawróci w głowie starszawemu pisarzowi i wyciągnie z niego wszelkie tajemnice, które ten z pewnością skrywa. Z niechęcią, bo z niechęcią, ale TW Różyczka rusza do akcji.

Jak więc widać na załączonym powyżej akapicie – główny ciężar filmu spoczywa na barkach trzech wierzchołków trójkąta: esbek – agentka – literat. Cała reszta postaci przewijających się przez ekran stanowi jedynie słabo zarysowane tło i daje pole do popisu trojgu zdolnych aktorów, którzy z tego zadania wywiązują się jak należy. Dla Seweryna i Więckiewicza takie role jak tutaj nie stanowiły większego problemu i wyzwania, w związku z czym pozwoliło to błyszczeć Boczarskiej, która rzeczywiście na największe pochwały zasługuje i nagrody za rolę Różyczki zgarnia uczciwie bez wątpienia. Tym bardziej, że przynajmniej ja, nie uważałem jej do tej pory za specjalnie utalentowaną aktorkę, więc i przyjemność z jej oglądania (jej samej i jej gry 🙂 ) była większa, bo niespodziewana. Co z tego, skoro cały aktorski potencjał tego filmu stłumił przeciętny scenariusz, na podstawie którego powstała raczej chłodna kronika filmowa niż budzący emocje film. Co więcej cała trójka naszych bohaterów została napisana sztampowo i schematycznie. Różyczka – sierota, wychowanka domu dziecka – któż bardziej potrzebowałby wzoru mężczyzny w swoim życiu niż ktoś taki? Nic więc dziwnego, że lgnie i do agenta i do literata – ojców, których prawdopodobnie nigdy nie miała (piszę „prawdopodobnie”, bo ten dom dziecka jest tu chyba tylko raz wspomniany i to nie wprost). Agent SB – posiadacz obowiązkowego śmiesznego nazwiska (esbek, wiadomo że łajza) chleje wódkę wiadrami, horyzonty ma ograniczone, a jego hobby to boks i przeklinanie w co drugim zdaniu. Żelazny archetyp agenta. Podobnie sprawa ma się z literatem – szarmanckim, wygadanym, posługującym się językiem francuskim (angielski byłby chyba za mało wyrafinowany) facetem, który wie, że korek z wina trzeba powąchać. So cliche…

Sztampowych bohaterów nie wspomagają nijak postaci poboczne, bo są one ledwie zarysowane i wiele scen z ich udziałem to zbyt daleko idące uproszczenia. Oczywiście nie ma problemu z odczytaniem, o co chodzi, ale w dobrym filmie życzyłbym sobie bardziej pogłębionego zarysu postaci niż proste niedomówienia wynikające znikąd. Przykład, bo chyba niezbyt zrozumiale piszę – pierwsze spotkanie Szapołowskiej i Różyczki. Pierwsza nie chce tej drugiej ręki podać i my wiemy dlaczego, ale cała scena aż zgrzyta, bo z filmu nijak nie wynika, że powinna mieć jakikolwiek powód do takiego zachowania (osoba wykształcona bądź co bądź, która nawet bąka, jak przypuszczam, puszcza zgodnie z zasadami savoir vivre’u). Zresztą postać Szapołowskiej jest tutaj potraktowana strasznie źle i gdy już się pojawia (a robi to rzadko) to ciągle towarzyszą jej jakieś niedomówienia, których my musimy łaskawie znajdować wytłumaczenie, tak jakbyśmy przed seansem przeczytali charakterystykę jej postaci. Tam pewnie takie rzeczy były, ale w filmie już nie. Podobnie postać Globisza. Pojawia się, wygłasza swoje kwestie, my znów łaskawie się domyślamy tego, co w dobrym filmie powinno być jakoś zarysowane, Globisz znika. Itd., itd.

Nie mówiąc o tym, że w dobrym filmie już na pewno nie czepiałbym się scen rozbieranych, szczególnie w takim natężeniu 😛 A tutaj? No za cholerę nie mogłem zrozumieć, dlaczego jest tu aż tyle nagości i odważnych (jak na nasze kino) scen (no poza względami reklamowymi rzecz jasna). Spokojnie połowę można by było wywalić, bo nic do akcji nie wnosiły – szczególnie, że nie jest to thriller erotyczny. OK, szybko zrozumieliśmy, że Różyczka to taka osoba, która łatwo zdobyć psychicznie jak i fizycznie, bo oddaje się bez reszty facetowi vel ojcu, którego nigdy nie miała. I starczy, nie ma potrzeby tego dalej drążyć (hihi), bo widz gotów jeszcze zbyt dosadnie pomyśleć, że nasza bohaterka to taka pacynka, do której sterowania konieczne jest wepchnięcie… 😉 I pomyślał! 😛

Ale najgorszy (w tym przeciętnym filmie – przypominam, bo już pewnie zapomnieliście od tego mojego narzekania, że to nie jest zły film) w całym filmie jest agent grany przez Jacka Braciaka. Cudownie bzdurna postać, która swoim kilkuminutowym występem zmusza do odpowiedzi na pytanie: po co te całe podchody z podstawionymi agentami, kiedy ma się agenta granego przez Braciaka? Zawsze jest tam, gdzie trzeba zrobić zdjęcie, syjonistę poznaje po nazwisku (jakie by ono nie było), w przebraniu harcerza potrafi się tak zakamuflować z aparatem na pogrzebie, że nikt nie uważa go za osobę podejrzaną, a na ciemnym dansingu robi żyleta zdjęcia w zbliżeniach, na których widać dokładnie to, co chce nam agent Braciak pokazać.

Reasumując: przyzwoity film, którego nie ma się co wstydzić, ale zbyt schematyczny, zbyt powierzchowny i zbyt prosty po prostu, żeby na jego punkcie szaleć. Można to było zrobić o wiele lepiej.
(1084)

PS. Po seansie prześladuje mnie jedna myśl: skąd ja znam tę melodię co niżej? Bo na pewno nie z tego filmu. Ale z drugiej strony nie chce mi się wierzyć, żeby Lorenc tak po prostu nuta w nutę świadomie coś skopiował. Więc raczej myślę, że a). nic nie skopiował, bo to jego utwór, ale już go gdzieś wcześniej/później użył; b). skopiował nieświadomie.

PS2. No jasne! Już wiem, odpowiedź znalazłem… w opisie do poniższego filmiku – „Utwór jest utworem żałobnym TVP, po katastrofie w Smoleńsku”. Wiedziałem, że go znam!

(od 00:57)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004