Jaki jest najprostszy sposób na to, żeby twój film dostał nominację do Oscara? Wystarczy zatrudnić do niego Colina Firtha i Geoffreya Rusha. Tylko dwa filmy, w których wystąpili razem przyniosły 25 nominacji do Oscara. I jak na razie 7 Oscarów, a liczba ta, większych wątpliwości nie mam, wkrótce się powiększy.
Wielka Brytania (tu warto nadmienić, że z wrodzonego lenistwa nie chciało mi się grzebać w tym, kto rej wodził w tej brytyjsko-australijsko-amerykańskiej koprodukcji i film uważam za brytyjski) – głównie za sprawą Richarda Curtisa – już dawno stała się kolebką światowej komedii romantycznej, wyznaczającą trendy w tej wydawałoby się skostniałej formule na film, którą każdy zna i każdy wie co i jak. Teraz zaś zadania przekonania widzów o tym, że można z tego gatunku wycisnąć więcej niż wydawałoby się, podjął się Tom Hooper. Reżyser, w którego kręgu zainteresowań od dawna mieściła się historia Anglii (serial o królowej Elżbiecie oraz uznawany przez wielu za najlepszy film o piłce nożnej, jaki powstał – „The Damned United„) i historia w ogóle („John Adams” czy niedoceniany i w zasadzie przemilczany – a przecież całkiem fajny – „Red Dust„). I tak powstał napisany według żelaznych zasad komedii romantycznych (wiele ich dzieli, poznają się, kłócą, poznają lepiej, zakochują, coś się pieprzy…) film o przyszłym królu Jerzym VI, który to film wkrótce obsypany zostanie kilkoma złotymi statuetkami.
Oto syn króla Jerzego V – Albert Frederick Artur George. Człowiek, który byłby w pełni zadowolony ze swojego życia, gdyby nie jeden mały problem – jąkanie. Konieczność występowania publicznego staje się coraz większą zmorą biednego jąkały, który zaradzenia swojej przypadłości szuka u wszelkiej maści specjalistów. Ze skutkiem marnym. Aż w końcu za namową żony odwiedza niejakiego Lionela Logue’a – australijskiego ortofonistę (z Wikipedii drapnąłem, ja nie znam takich słów 😉 ) i niespełnionego aktora w jednym. Znajomość ta zaważy na przyszłości Alberta, który wskutek niesprzyjających okoliczności wkrótce całkiem możliwe, że zostanie królem (niesprzyjających dla niego, bo wcale tego nie chce).
„Jak zostać królem” udowadnia prostą rzecz – że do zrobienia dobrego filmu wystarczy dobra historia i dwóch zdolnych aktorów wspartych nieznacznie przez aktorskich fachowców w postaci Heleny Bonham Carter, Guya Perce’a czy Dereka Jacobiego. Ciężar udźwignięcia filmu spoczywa jednak na barkach Firtha i Rusha, którym udało się to znakomicie i bez żadnych zachwiań przy rwaniu. Dzięki nim opowiadana w filmie historia, którą choćby z grubsza (przynajmniej o jakimś jej elemencie kiedyś tam słyszał) zna każdy nabiera blasku i skrzy inteligentnym dowcipem oraz różnymi historycznymi smaczkami bardziej lub mniej oczywistymi (Logue zabraniający Bertiemu palić – przyszły król ostatecznie umrze na raka płuc – spokojnie, nie w filmie, to nie spoiler 😉 ).
Nie mam wątpliwości, że „Jak zostać królem” jest świetnym filmem aczkolwiek uważam, że nie jest filmem wybitnym. Dość długo się rozkręca, a już nawet calkiem rozkręcony nie ma tego Czegoś, co sprawiłoby, że wciągnie widza do końca i ten (widz, a nie koniec ;P) zapomni o całym bożym świecie. Wydaje mi się, że gdyby scenariusz do niego napisał Peter Morgan, a nie David Seidler, kolega od takich hitów jak „Kung Fu Killer”, to wtedy moglibyśmy mieć do czynienia z arcydziełem. No ale też nie wypada narzekać na film, który bez dwóch zdań jest filmem bardzo dobrym. No i filmem, który prawdopodobnie zgarnie (zasłużenie) Oscara za najlepszy film roku. Choć, i tu muszę wspomnieć o paradoksie moich ocen, inne z nominowanych do Oscara filmów – „The Social Network” i „Fighter” – dostały ode mnie wyższą ocenę niż dostanie „Jak zostać…”, to uważam, że ten ostatni bardziej zasługuje na statuetkę. Wyższa ocena pozostałych wynika z subiektywnego odbioru filmów, który najczęściej z obiektywizmem nie ma nic wspólnego.
No i cóż – do kina marsz 🙂 8/10.
(1071)
Podziel się tym artykułem: