Wszyscy trzej uważni czytelnicy Q-Bloga wiedzą, że kilka dni temu prognozowałem iż film z tytułu ten recki będzie pierwszym, który w tym roku otrzyma ode mnie pełną szóstkę. Minęło kilka dni, obejrzałem film Jamesa McTeigue’a dalej niż do końca pierwszych dziesięciu minut (czytaj: do końca) i już wiem, że… pierwszej tegorocznej szóstki nie będzie. Ale będzie 5(6), co również jest bardzo dobrą oceną.
Aż dziw bierze, że filmowcy na tak długo zapomnieli o wdzięcznym temacie do oparcia na nim swoich filmów rozrywkowych, jakim jest ninja. Ubrany na czarno facet z zasłoniętą twarzą, śmiercionośnymi gwiazdkami, który robił puf i znikał w słupie dymu (zawsze byłem ciekaw, jak on to robi; w którymś filmie, nie pamiętam którym w końcu rozwiązali tę zagadkę – po prostu, niczym świder wwiercał się nogami w ziemię) miał swoje pięć minut wraz z rozwojem rynku wideo w tak mile wspominanych przez wielu magicznych dla kina rozrywkowego latach osiemdziesiątych. A potem zrobił puf i zniknął (zniknęła także moda na robienie sobie takich gwiazdek, jakimi rzucał ninja – ja też kiedyś miałem jedną aczkolwiek była wycięta ze zbyt cienkiej blachy i nie była zbyt udana; inna sprawa, że raz rzuciłem nią w drewniany płot, a ona przeleciała nad nim i tyle miałem swoją gwiazdkę ninja 😉 ). I dopiero teraz, wiele lat po tym jak wytwórnia The Cannon Group przestała robić filmy i parę lat po tym jak swój ostatni film nakręcił Sam Firstenberg (nawiasem mówiąc urodzony w Polsce) filmowcy wzięli i sobie przypomnieli o czarnoodzianym wojowniku. I tym sposobem dość szybko nakręcony za nim został „Ninja„, a chwilę po nim „Ninja Assassin”. I warto dodać, że z tymi filmami jest dokładnie na odwrót – pierwszy miał dobry trailer, ale filmem był takim sobie, a drugi miał taki sobie trailer (mówię o takim dla ludzi, a nie red bandzie), ale za to filmem jest zacnym. I nie trzeba dodawać, że wszystkich kinomanów bardziej powinna zadowalać opcja numer dwa.
Bohaterem filmu jest młody Raizo, ninja wychowany przez posiadający tysiącletnią tradycję klan Ozunu. W jego przeszłości kryje się jednak wiele tajemnic, które poznajemy w retrospekcjach rozsianych po całym filmie. I to tak z grubsza tyle, bo fabuła filmu jest wyjątkowo bzdurna i po raz kolejny zachodzę w głowę co ten cały J. Michael Straczynski ma w usiech takie wzięcie jako scenarzysta. Na szczęście fabuła w tym filmie ważna nie jest, ale to zastanawiające po kiego grzyba gmatwać prostą jak drut klasyczną zemstę. W zemście chodzi o to, żeby się zemścić. W filmach akcji zemście towarzyszy dużo trupów. I to jest dobre. A kiedy do fabuły dodaje się tak jak w „Ninja Assassin” jakichś zupełnie niepotrzebnych agentów CIA, Europolu, KGB i pięciu innych literkowych agencji (tylko CTU tam zabrakło) to już nie jest dobrze. Szczególnie że nie mam zielonego pojęcia co oni mieli na celu. Jakaś zajebiście wielka tajemnica opóźniała tylko napieprzanki i nie dawała prowadzić śledztwa sympatycznej bohaterce podążającej śladem Raizo. Po co, na co – nie wiem.
No ale olać bezsensowną fabułę (nie od początku do końca; clou filmu było w porządku; komiksowe takie, romantyczne i generalnie OK), bo to co naprawdę ma znaczenie w filmie McTeigue’a to widowiskowe nawalanki, które są tu naprawdę, naprawdę widowiskowe. A na dodatek okraszone taką ilością rozlanej krwi, że słowo „solidną” byłoby tu nie na miejscu. No i słowo „rozlanej” też jest trochę nie na miejscu, bo krew wygenerowano w komputerze (powszechny dość ostatnimi czasy zabieg) i oszczędzono z grubsza prysznicu głównym bohaterom. Na szczęście komputerowa krew wygląda coraz lepiej i nie ma co narzekać, ale nadal widać, że to krew z komputera. Swoją drogą – jak ta technika idzie do przodu. Kiedyś tam, jak głosi legenda, bohater japońskiego HK-skiego filmu „Ricky-Oh” osiem dni pod prysznic biegał, żeby zmyć z siebie całą wylaną na niego byczą krew. Teraz to już chyba pewne, że nikt tego legendarnego rekordu nie pobije.
A swoją drogą2 cały „Ricky-Oh” (z cudownym angielskim dubbingiem! 😉 ) do obejrzenia tutaj:
Ale największym wydarzeniem filmu jest powrót nieprzyzwoicie długo niewidzianego na ekranie Sho Kosugi. Ten legendarny gwiazdor kina spod znaku ninja powraca tu w całkiem dobrej formie oratorskiej (przez większość filmu prawi mądrości mistrza Zen) i napieprzającej. Choć raczej przez większość filmu napieprza trzcinką, to jednak parę kocich ruchów wciąż ma do pokazania. Reszta obsady to przy nim aktorskie płoteczki, którymi ekrany kinowe nie są raczej do tej pory brukowane. Jest znana z „Piratów z Karaibów” Naomie Harris, jeden z oryginalnych couplingów Ben Miles, no i jest tytułowy ninja assassin, czyli koreański megagwiazdor tamtejszej… sceny muzycznej – Rain. Ale kto by w tym filmie nie występował to i tak jego największą gwiazdą jest krwawa napieprzanka, dla której warto go obejrzeć.
(948)
Podziel się tym artykułem: