Martyrs. Skazani na strach – polski zwiastun filmu
Czasem jednak zwykła przyzwoitość nakazywałaby ostrożniej szafować słowami. Tyle że jeśli chodzi o promocję czegokolwiek, to chyba jednak zwykła przyzwoitość nie ma w niej miejsca. Tak czy siak z tym „najbardziej brutalny i najlepszy horror europejski” to trochę nie teges. Najbardziej brutalny i najlepszy horror według kogo? Według pana, którego głos ilustruje powyższy zwiastun? Według autora kartki, z której ów lektor to przeczytał? Kimże są, żeby wydawać takie kategoryczne opinie na temat filmu? A może to tak działa. Wystarczy że powiem, że Quentin jest najlepszym Quentinem na całym świecie i już tak jest? „Siła sprawcza słowa”? 😛 No więc leciutka przesada jest w tych dwóch określeniach filmu Pacala Laugiera. Bo ani on najbardziej brutalny nie jest (choć jest brutalny a i owszem) ani tym bardziej nie jest najlepszym europejskim horrorem. Ewentualnie to najlepszy europejski horror pośród europejskich horrorów, które polską premierę (sto lat za murzynami nawiasem mówiąc) będą miały w najbliższy piątek trzynastego? To już prędzej.
Francuzi jak się uprą na jakiś gatunek kina to katują go bez opamiętania. Jak nie mainstreamowe porno, to znowu krwawe horrory z przeważnie kobietami w rolach głównych. Na porno kariery nie zrobili (w mainstreamie, bo w porno świecie to już insza inszość), ale na horrorach już tak. No bo chyba za karierę można nazwać wessanie ich przez Hollywood. Na pewno jest to kariera rozrywkowa i z tym nie ma co gadać. Gdyby tak wessali jakiegoś polskiego reżysera, to nasze media by tłukły o sukcesie od rana do nocy. Na razie nie mają takiej okazji, bo trudno, żeby ktokolwiek mądry brał do Hollywood twórców takiej „Pory mroku” na przykład. A tu naprawdę okazuje się, że nie trzeba wiele – wystarczy odpowiednio solidna dawka krwi wylana na kamerę i sru. Alexandre Aja zrobił „Haute Tension” i już na dobre w Hollywood osiadł („Wzgórza mają oczy”, „Lustra”, a wkrótce „Piranha 3-D”), Xavier Gans zrobił „Frontiere(s)„, a następnym filmem był już „Hitman„, a panowie Alexandre Bustillo i Julien Maury zrobili „À l’intérieur” i… no cóż, na razie na tym stanęło, ale już byli przymierzani do reżyserowania kontynuacji „Halloween” (czyli sequela remake’u Roba Zombie) i remake’u „Hellreisera”. Pascal Laugier zaś zrobił „Martyrs” i voila, to jednak on nakręci najprawdopodobniej nowego „Hellreisera”.
No ale wróćmy do „Martyrs”.
Gdzieś tak połowa lat siedemdziesiątych. Z opuszczonej fabryki ucieka dziewczynka, która najwyraźniej była tam przez kogoś więżona i maltretowana. Przez kogo? Nie wiadomo. Dziewczyna trafia do sierocińca, gdzie tęgie mózgi próbują zgłębić jej tajemnicę, ale ta nie ma najmniejszego zamiaru cokolwiek wyjawiać. Otwiera się tylko przed jedną z dziewczynek, która z czasem staje się jej najlepszą przyjaciółką. Mija kilkanaście lat. Nasza maltretowana dziewczynka dorasta i wpada na ślad swoich oprawców z dzieciństwa…
Miało być ostro i było ostro, ale bez przesady. Wróble ćwierkały o mdlejących ludziach na sali kinowej i innych takich przypadkach związanych z brutalnością wylewającą się z ekranu. No i rzeczywiście jest tego sporo, a dla zwykłego (w sensie takiego nie-gore-horrorowego na co dzień, ale co najwyżej raz od wielkiego dzwonu) widza bardzo dużo, ale granice obrzydliwości nie zostały osiągnięte. Ja tam jestem zdania, że w kategorii takich scen rządzi ta z okiem z beznadziejnego „Hostelu” i porównując do niej cokolwiek co zobaczyłem w „Martyrs” stwierdzam, że nic gorszego w nim nie ma. Tak więc normalni widzowie obrzydzą się na pewno (a może i pomdleją jak będzie wyjątkowo gorąco w pomieszczeniu, w którym oglądają film, kto wie) a ci bardziej nienormalni powiedzą; „no fajnie, ale o co tyle hałasu”.
Największą zaletą „Martyrs” jest jego równe tempo od początku do końca. Porównując do innych, wyżej wspomnianych francuskich filmów, nie ma czegoś takiego jak we „Frontiere(s)”, gdzie połowa filmu jest strasznie durna, nie ma też czegoś znanego z „Haute Tension”, gdzie połowa filmu (a nawet więcej) jest strasznie nudna. „Martyrs” od razu wchodzi na prezentowany przez siebie dobry poziom i do końca już nie ma specjalnie dużych wahań formy w żadną ze stron. Tyle tylko, że nie da się ukryć, że spodziewałem się czegoś więcej niż dobry poziom, a tego nie zauważyłem. Skąd szaleństwo na jego punkcie? Nie wiem, pewnie dobry pijar.
I żeby choć można ocenić wielkość „Martyrsa” przez jego unikanie typowych, ogranych do bólu schematów horrorowych. Ale nie można. Bo gdy bohaterki znajdą się w domu na odludziu będą tam siedzieć do usranej śmierci (tak się mówi, nie szukać spoilera ;P), gdy znajdą dziurę w ziemi to w nią wlezą, bo i czemu nie, gdy skorzystają z telefonu to po to, żeby zadzwonić do matki zamiast na policję (tłumaczenie niechęci dzwonienia na policję uważam w kontekście śmiertelnego niebezpieczeństwa za nieprzekonujące), a gdy ktoś zechce kogoś zastrzelić, to nie ma szans, żeby strzelał w łeb. No strasznie mnie to ostatnie wkurza. Sadzą w korpus i się dziwią, że zombie wstanie (generalizuję, a nie żebym twierdził, że w „Martyrs” są zombie ;P). Po co strzelać w łeb, to takie niepewne, gdy się komuś rozwali łeb na kawałki… Na a oprócz tych nieśmiertelnych klisz w „Martyrs” znajdziemy też parę nowych rozwiązań typu: żeby zostać męczennikiem, trzeba jeść papkę o konsystencji rzygów. Albo: możesz spokojnie wbijać brzytwę po rękojeść w ciało chudej dziewczyny bez strachu – nic jej się nie stanie, co najwyżej będzie miała ślad w postaci czerwonej kreski.
No i ten finał taki natchniony. Niby dla „inteligętnego” widza z miejscem na przemyślenia, ale wolałbym jednak coś innego. 4(6)
(762)
Podziel się tym artykułem: