×

Siedem dusz [Seven Pounds]

Trzy sprawy:

Pierwsza. Gdyby ten film miał premierę w lutym, kwietniu czy w sierpniu, to z pewnością przychylniejszym okiem bym na niego patrzył. Koniec grudnia jednak nie pozostawia wątpliwości, że do czynienia mamy z kolejny filmem z modnego ostatnio gatunku „film oscarowy”, na który nie potrafię patrzeć inaczej niż przez pryzmat oczekiwań jego twórców, a w szczególności Willa Smitha, który po raz kolejny mierzy po Golasa. Nie udało się ostatnim razem w przypadku „W pogoni za szczęściem” (no tak, nie ma recki choć myślałem, że jest; nie wiem, czemu znów się dziwię, że się dziwię…), no to próbujemy na nowo. Nawet reżysera ten sam. I o ile „W pogoni…” podobało mi się bardzo, to w „Siedmiu duszach” (oba beznadziejne tytuły i polski i angielski, ale polski standardowo gorszy) nie mogłem wznieść się ponad podziały i nie oglądać tych oscarowych wysiłków, jakie poczyniła ekipa, która zrobiła ten film. Mamy tu więc całą masę zagrywek, które w tzw. filmie oscarowym muszą się znaleźć. Muzyka poważna pomieszana lekko jazzującą połączoną z obserwacją ludzi na ulicy i innymi tego typu zwolnionymi ujęciami, chwytające za serce momenty połączone z odpowiednio wzruszonymi minami bohatera (z tą babcią w szpitalu to już maks łopatologia i wołanie „dajcie mi Oscara!”), które w lutym pewnie bym i kupił, ale w grudniu podsuwają mi na myśl sytuacje typu mówi Smith do reżysera: „zróbmy taką scenę ze staruszką, ona taka biedna, ja taki dobry i płaczę i ratuję tę staruszkę i, kurde, jak z tego nie będzie Oscara to nie wiem!”, patrzenie przez palce na słońce, dom nad oceanem, płaczących na zmianę bohaterów itd. Wszystko z podręcznika: „Jak dostać Oscara”. Kłopot tylko w tym, że z tej mąki Oscara dla Smitha nie będzie. Co by nie mówić, ma chłopak pecha i kilku poważniejszych przeciwników, którzy swoimi kreacjami mniej niż on zawołali po Oscara.

Druga. Sporo złego (z mojego punktu widzenia) narobiła filmowi ta cała otoczka tajemnicy. Nic nie mówiący poster, dość niejasny zwiastun itp. Taka sytuacja każe podejrzewać, że filmowcy chcą coś przed widzem ukryć i zaskoczyć go podczas oglądania. OK, nic złego. Tyle tylko, że człowiek zamiast oglądać film od razu zastanawia się no i jakiego tu się twista można spodziewać. Od razu inaczej się kombinuje, gdy ma się świadomość jakiegoś przewrotu w fabule. No i z tego kombinowania przyszło tyle, że już po pół godzinie filmu wszystko wiadomo na pewno i tylko się czeka aż do tego dojdzie. Nie wiem, być może jestem w błędzie i zamiarem filmowców nie było zaskoczenie widza finałową konkluzją, ale jeśli tak, to się nie udało. Wszystko bardzo szybko było wiadomo.

Trzecia. Niezmierzona ilość sympatii, jaką posiadam w stosunku do Willa Smitha pozwala mi przetrwać nawet najgorsze filmy z jego udziałem. Po prostu go lubię i wiem, że zawsze coś ma w zanadrzu, czym mnie rozbawi („Daj znać, jak zamieścisz klauzulę dotyczącą koni”). Dlatego gdyby na jego miejscu był ktoś inny to nie wytrwałbym do końca, a tak nie miałem z tym najmniejszego problemu.

A teraz czas na twista.

Podobało mi się w gruncie rzeczy. Nie jakoś strasznie bardzo, czy nawet zwyczajnie bardzo, ale z przyjemnością obejrzałem do końca, obowiązkowo wzruszając się po drodze parę razy. Jestem w pełni świadomy słabości tego filmu, nie kupuję szczerości jego intencji i drażni mnie ten jawny atak na Oscara, ale daleki jestem od rzucania na niego gromów. Co prawda kosztem najtańszych chwytów, ale zapewnia solidną dawkę wzruszeń i jeśli tylko nie przeszkadza Wam to, że tak pooowoooliiii się wlecze, to warto dać mu szansę. Na pewno lepszy od „Jestem legendą” choć porównanie żadne. Przynajmniej nie ziewałem, a i Rosario Dawson podobnie jak i Smitha – lubię. 4+(6)
(726)

Nie piszę nic o fabule, bo teoretycznie lepiej przed seansem wiedzieć mniej niż więcej. Teoretycznie.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004