×

Hamlet, Alfabetyczny Morderca, Piorun i Transporter to szczęściarze w dniu, w którym zatrzymała się Ziemia

Wnimanie, wnimanie, podejście sześćdziesiąte siódme do krótkiego opisania filmów, które oglądałem w ostatnim czasie, a na które nie warto (bądź zdecydował leniuch factor) poświęcać osobnego wpisu, bo wystarczy zbiorczy. Wszystkich pięciu fanów tego bloga (czy aby nie przesadzam? znaczy w sensie z powtarzaniem w kółko tego samego czerstwego dowcipu, a nie co do liczby fanów ;P) wstrzymało oddech… czy tym razem uda się Q zrealizować jego założenie?

Na pewno nie, jeśli będzie wodę lał i nie na temat pisał. Zatem przechodząc do rzeczy…

Hamlet 2

Niespełniony aktor w prowincjonalnym liceum z Tucson (jeden z czterech dobrych tekstów w całym filmie: „Będziesz miał wspaniałe życie. Gdziekolwiek byś nie poszedł i tak będzie tam lepiej niż w Tucson”) katuje sześciu na krzyż widzów dorocznymi pokazami wyreżyserowanych przez siebie sztuk. Przeważnie są to adaptacje znanych filmów w wydaniu na dwójkę aktorów (tylko dwie osoby uczęszczają na jego zajęcia poświęcone teatrowi), których recenzje na drugi dzień są co najmniej miażdżące. Pewnego dnia, aktor ów dowiaduje się, że to już ostatni semestr, a potem jego zajęcia zostaną zlikwidowane. Aby je uratować, postanawia zrobić coś nowego – wystawić napisaną przez siebie sztukę. Szczęście mu sprzyja, bo na jego zajęcia trafia kilka sztuk tak zwanej trudnej młodzieży. Pozostaje więc jedynie napisać sztukę. Siada przed kompem i tak powstaje „Hamlet 2”.

Z jednej strony był pomysł na całkiem fajny film, z drugiej zrobienie filmu o trudnej młodzieży, która nawraca się na naukowe tory podczas przygotowywanego na poważnie (w granicach komedii) przedstawienia „Hamleta 2” groził sztampowym filmem, których było już kilkanaście (kilka z nich zresztą wspomnianych w tym filmie, co wskazuje na sztuczny bądź prawdziwy dystans do podjętego tematu). Czy dobry pomysł by się sam obronił? Pewnie tak, zakładając, że scenarzystom udałoby się napisać fajną kontynuację dramatu Szekspira. Tego się jednak nie dowiemy, bo w „Hamlecie 2” postanowiono pokombinować, sprawę kontynuacji załatwić kilkoma obrazoburczymi pomysłami (na dobrą sprawę tego „Hamleta 2” w „Hamlecie 2” prawie nie ma), a całość wzbogacić kontrowersjami wokół spektaklu i innymi takimi rzeczami odciągającymi film od sedna zawartego w tytule. No i nie wyszło to najlepiej.

Sto razy bardziej wolałbym obejrzeć sztampowy film z pomysłowym rozwinięciem „Hamleta” niż takie przekombinowane coś, które miało przebłyski, ale w większości czasu ekranowego umiejętnie je chowało pod kontrowersyjnymi treściami, błazenadą ograniczającą się do pokazywania nauczyciela z gołą dupą i pozbawionym duszy wykonaniem. Ot, film był tak samo drętwy jak i ta jego recka.

W roli głównej pokazał się brytyjski komik Steve Coogan, który kariery wielkiej nie zrobi już nigdy (aczkolwiek karierę średnią już zrobił). Partnerują mu Catherine Keener, która na plan „Hamleta 2” zabłądziła chyba prosto z „Adaptacji” i błędnie odczytała jego potencjał, David Arquette, który zagrał rolę w pełni wykorzystującą jego talent (milczący przez większość filmu facet, który siedzi przy stole) oraz Elizabeth Shue, która potrafi się pośmiać ze swojej kariery, która już dawno się skończyła.

W całym filmie było kilka śmiesznych scen i parę naprawdę dobrych pomysłów, ale rozmyły się w nijakiej reszcie. Tak w sam raz na 3+(6) za dobre chęci.

***

The Alphabet Killer

W miasteczku Churchville odnalezione zostają zwłoki małej dziewczynki. Prowadząca śledztwo Megan Paige (Eliza Dushku) próbuje przekonać przełożonych, że morderstwo jest sprawką seryjnego mordercy. Wniosek taki płynie z faktu, że zamordowana dziewczynka ma takie same inicjały CC. W połączeniu z zaczynającą się na „C” nazwą miasteczka, w którym odnaleziono zwłoki sprawa rzeczywiście wydaje się być podejrzana. Nikt jednak nie przyjmuje wytłumaczenia Megan, która powoli zaczyna cierpieć na coraz większą obsesję.

Kolejny serial killer movie, tym razem oparty na faktach – popełnionych w latach 1971 – 1973 tzw. alfabetycznych morderstwach. Tyle że, mała rada dla kolejnych amatorów nakręcenia serial killer moviesów – ludzie, skoro mi piszecie na początku, że film jest oparty na faktach, to przez 1/3 czasu ekranowego nie pokazujcie mi duchów, do jasnej cholery!

No i co więcej? Nic. Nuda. Mógłbym być cholerną świnią i wmówić Wam, że to świetny film, ale nie będę ściemniał. 2(6) załatwi sprawę. Zamiast śledztwa mamy tu bowiem studium popadania w obłęd, który przy aktorskich umiejętnościach Dushku wygląda na ekranie zwyczajowo śmiesznie. A i sam motyw alfabetycznych morderstw jest cienki, bo tak naprawdę nawet w najmniejszym stopniu nie wykorzystuje możliwości takiej alfabetycznej serii. Wiem, wszystko zdeterminowane było przez prawdziwą historię, której film trzyma się wiernie w alfabetycznym aspekcie, ale skoro już wepchano do niego duchy, to trzeba było kombinować, gdzie się da. Może by coś lepszego z tego wyszło.

Jeden fajny motyw w „The Alphabet Killer” jednak był. Do ról w tych filmie zaangażowano gości, którzy już wcześniej wcielali się w postaci seryjnych morderców:
– Tom Noonan – „Czerwony smok”,
– Bill Moseley – Dom 1000 trupów”, „Bękarty diabła”,
– Cary Elwes – „Kolekcjoner”

A nie chce mi się grzebać dalej po filmografiach. Nie warto poświęcać więcej czasu dla tego filmu.

***

The Lucky Ones

Proces decyzyjny poprzedzający obejrzenie jakiegokolwiek filmu jest procesem złożonym i męczącym. Trzeba dobrze wybrać film, który się chce obejrzeć, wiedząc że cierpi się na nieznanej przyczyny filmowstręt i skoro już się za coś wzięło do oglądania, to lepiej, żeby to coś było dobre. W przypadku „The Lucky Ones” na korzyść filmu przemawiało to, że to komedia, prawdopodobnie również film drogi no i Tim Robbins w obsadzie. A to wszystko układało mi się w obraz lookalike „Nic do stracenia„, który lubię bardziej niż ustawa przewiduje. Jedno mi tylko nie grało – komedia o żołnierzach wracających z Iraku? To już wolno się z nich otwarcie śmiać?

No i właśnie, nie wiem skąd mi się ta komedia wzięła, bo to raczej komediodramat jest przy czym, jeśli ktoś oczekuje salw śmiechu podczas seansu to niech już nie oczekuje.

Trójka żołnierzy wraca do domu z wojny. Jeden (Robbins) na stałe, dwójka (Michael Peña, Rachel McAdams) na parę dni. Wszyscy spotykają się na lotnisku już w Stanach, gdzie okazuje się, że wszystkie loty zostały odwołane… do odwołania hmm… Postanawiają przeto wypożyczyć samochód i razem pognać do Las Vegas zostawiając po drodze Robbinsa.

Wszystko o filmie napisałem już chyba wyżej. To sympatyczny komediodramat drogi do obejrzenia bez jakichś specjalnych emocji. No może zmienia się postać rzeczy, gdy jest się Amerykaninem i ma inne spojrzenie na interwencję w Iraku, ale polski widz, choć też trochę „irakowo” zaangażowany, nie powinien się przesadnie wzruszać podczas oglądania. Nie mniej jednak jest coś wciągającego w tej prostej historii z gatunku „no dobra, to co następnego się posra?”, a i jej bohaterowie są sympatyczni i można im pokibicować, choć raczej wszystko zmierza do oczywistego końca, a i wyboje po drodze nie są specjalnie wyszukane. Na szczęście reżyserowi (Neil Burger, ten od nudnego „Iluzjonisty„) udało uniknąć się wielkiego patosu i przesadnego przeginania z mitem irackiego żołnierza czy to w jedną czy w drugą stronę. Gwiaździsty sztandar nie powiewa nad samochodem bohaterów, a to jak zawsze plus.

Całość z deka dokumentalna, wyważona i lekko nostalgiczna. Modelowy przykład filmu na 4(6)

Jeden ból, „The Lucky Ones” uświadomił mi, że nie odróżniam Rachel MacAdams od Elizabeth Banks.

***

Piorun [Bolt]

Każdy z czytelników tego bloga wie, że animków nie lubię. Animki dla mnie dzielą się w gruncie rzeczy na dwie podgrupy:
1. te, których nie da się oglądać,
2. te, które można obejrzeć bez bólu.
Wyjątki, których do tych dwóch przegródek włożyć nie można – potwierdzają regułę.

„Piorun” należy do kategorii numer 2 i opowiada o psiaku, bohaterze sensacyjnego serialu/show/łotewer w telewizji, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Pech sprawia, że z planu filmowego trafia do reala, gdzie już taki niezniszczalny i niepokonany nie jest. Ot, jest zwykłym psiakiem. Tyle tylko, że ta oczywistość nie trafia mu do psiego mózgu i z uporem maniaka kombinuje, co też się stało, że tak nagle stracił swoją moc. Życie jednak da mu w kość (metafora niezamierzona ;P) i zrozumie to i owo.

Oceniając „Pioruna” w kategorii normalnego filmu, trzeba przyznać, że nie wyróżnia się niczym specjalnym. Ot baja dla dzieci z oczywistym morałem i przesłaniem tak wyraźnym, żeby trafiło do małolata. Jak na bajkę przystało wszystko jest jasne i klarowne i nawet drugiego dna nigdzie raczej nie ma, więc odpada dzielenie filmu na przekazy odpowiednio dla dzieci i dla dorosłych.

Jako film jest więc taki sobie (animacja komputerowa ciekawa, ale ja się nie znam na tym, więc zakładam, że nic nowatorskiego tu nie ma, a nawet jeśli jest to mnie to nie obchodzi, bo nijak mi nie poprawi odbioru filmu info, że np. nigdy wcześniej animowane futro psa tak pięknie nie powiewało na wietrze), ale przynajmniej jest w nim kilka fajnych postaci, dla których warto go obejrzeć. Psiak jest sympatyczny, gołębie są zabawne, a wszystkim rządzi i dzieli chomik w kulce. Wystarczy, że są i nawet, jeśli nic nie mówią to i tak jest sympatycznie.

Oceny nie daję ze względów, które i dla mnie pozostają tajemnicą ;P Ale tak między nami to 3+(6) wychodzi.

***

Transporter 3

Oj, tu będzie krótko: takiej kupy ze świecą szukać.

Lubię Stathama, lubię odmóżdżające filmy akcji, mam gdzieś kpienie sobie z praw fizyki, a pierwszy „Transporter” szczerze mi się podobał. Ale to? Dwójka była beznadziejna, ale przynajmniej coś się w niej działo. A w trójce nie dzieje się nic. Jest parę akcji, ale przez większość czasu Statham prowadzi jałowe dyskusje z młodą ukraińską siksą (większość twierdzi, że takiego drewna na ekranie dawno nie było, nie wspominając o stopniu wkurzania widza swoim zachowaniem – mnie, standardowo na opak, nie przeszkadzała), z których to dyskusji nic nie wynika poza jakimiś pierdami o jedzeniu.

A kiedy przychodzi do nawalania, to Statham zdejmuje garniak, macha nim dookoła i rozwala w ten sposób dwudziestu badgajów. Fankom Stathama pewnie wystarczy, że zdjął garniak, ale mnie to jakoś nie rusza i co najwyżej mogę nosem pokręcić, że ukraińska siksa to nic nie zdjęła (no i gdzie to rónouprawnienie?). Żeby choć błysnął jakąś fajną choreografią walki, ale gdzie tam. Oni biegną w jego stronę, a on ich przewraca. Montaż tak szybki, że wiele nie widać poza niezmienną miną Stathama – tzw. „srający kot na puszczy”.

Główny badgaj w osobie samego T-Baga trochę klasy ma, ale tak naprawdę to ani przez chwilę nie ma się czarnych myśli w stylu „ojej, może mu się udać”. Wiadomo, że dostanie po ryju i tyle jego badgajowego żywota. Marnuje nam się Teddy w kolejnych pierdołowatych rolach, ale sprawa jest z grubsza jasna – trza kuć żelazo póki gorące. Za rok po Teosiu nie powinien pozostać nawet ślad. A szkoda, bo w pierwszym sezonie Prisona był the best.

No i na koniec człowiek zostaje z jednym pytaniem. To znaczy gambit został, bo mnie było wszystko jedno, żeby w ogóle poświęcać choć 1% masy myślowej temu gównianemu filmowi. Kiedy tak sobie jednak myślę o tym pytaniu, to poza świadomością, że mogło mi po prostu coś umknąć, bo „Transportera 3” nie da się oglądać nie myśląc o wszystkim innym, żeby się nie zanudzić, kołacze mi się po łbie jeszcze myśl, że hmm, może i rzeczywiście to pytanie jest zasadne: po kiego grzyba Teoś kazał przewieźć ukraińską siksę samemu sobie skoro już i tak ją miał w swoich łapach? Nie chciał się z nią pokazywać na bodajże rumuńskich uliczkach pełnych szesnastokołowców z dupy wyjętych? 1(6)

***

Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia [The Day the Earth Stood Still]

Tyle lat czekania i jest! Keanu Reeves w końcu doczekał się roli stworzonej dla niego!* Z jego niezmienną mimiką, rola przybysza z matplanety okazała się strzałem w dziesiątkę. Nawet Seagal by tego lepiej nie zagrał!

*Aczkolwiek trzeba przyznać, że już na początku kariery Keanu dostał rolę w sam raz dla jego ogromnego talentu – „Youngblood„, hokejowy bramkarz przez większość czasu skryty za hokejową maską.

„Dzień, w którym…” jest bardzo łatwy do zrecenzowania. Jedno zdanie wystarczy: to najdroższa reklama McDonalda, jaką kiedykolwiek widziało kino/telewizja/łotewer.

A tak poza tym to świetna komedia, w której co chwila można pomasować przeponę. A to nagle Keanu zaczyna przemawiać po chińsku czy jaki to tam był język, bo już nie pamiętam na pewno, a to do rannego kosmity wołają lekarza (nie wiem czemu, ale bardzo mnie to „LEKARZA!” rozbawiło), a to trąba powietrzna, która niszczy w pizdu całe miasto, ani ruszy kawałka murowanego kanału pod którym schowali się bohaterowie tego usypiającego dzieła, na które nie warto marnować pieniędzy, nawet jeśli miałoby to być pięć złotych.

Recki miały być krótkie więc wystarczy o „Dniu…”. Skrótowy obraz tego, jak bardzo jest to beznadziejny film już chyba macie. Już lepiej obejrzeć sobie „Armię ciemności” – przynajmniej „klaatu barada nikto” w nim jest. 1+(6) za jakieś tam efekty specjalne.
(733)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004