Sophie Sheridan (Amanda Seyfried) wychodzi za mąż za Sky’e (wypas imię). Ceremonia ślubna ma odbyć się w hoteliku położonym na greckiej wyspie i prowadzonym przy sporym udziale Sophie przez jej matkę Donnę (Meryl Streep). Marzeniem Sophie jest to, by do ślubu poprowadził ją jej ojciec. Jest tylko jeden kłopot – Sophie nie zna swojego ojca. W wyniku małego śledztwa udaje jej się zawężyć listę potencjalnych kandydatów do trzech (Pierce Brosnan, Colin Firth, Stellan Skarsgard).
Na początku była szwedzka supergrupa, która zalała cały świat swoimi przebojami. Potem były rozwody, które ułatwiły rozpad supergrupy. Jeszcze potem ktoś wpadł na mądry pomysł, żeby z hitów tej supergrupy poskładać musical, a na koniec w wyniku jego sukcesu doczekaliśmy się przeniesienia go na ekran kinowy. I po obejrzeniu jego trailera byłem przekonany, że to murowany kandydat na 6(6). Dzisiaj okazało się, że aż tak dobrze to nie ma, ale mimo to jest dobrze. A nawet bardzo dobrze.
Wypatrywałem w napisach końcowych przy scenariuszu nazwiska William Szekspir, ale się nie dopatrzyłem. Nie zdziwiło mnie to oczywiście i zdania, które wyrobiłem sobie podczas seansu nie zmieniłem – cały czas miałem wrażenie, że oglądam film na podstawie komedii Szekspira, któremu wpadła w ucho muzyka grupy ABBA. Jeśli więc lubi się Szekspira i lubi się ABBĘ to chyba nie ma powodu, żeby nie polubić również „Mamma Mii!”. I ja ją polubiłem choć spodziewałem się lepszej zabawy mimo wszystko. Tyle tylko, że to raczej nie wina filmu, bo on jest taki jak być powinien. Lekka komedyjka z piosenkami, w której ledwo zarysowana jest fabuła, która i tak stanowi tło dla możliwości pośpiewania z ekranu. I chyba właśnie ten brak wciągającej fabuły spowodował, że 6(6) to ja „Mamma Mii!” nie dam choć pewnie już niejeden film bez fabuły oceniałem maksymalnie. No ale nie zawsze jest to niedefiniowalne coś, co sprawia, że ma się gdzieś fabułę, scenariusz i tego typu rzeczy. Tutaj mi tego brakowało i myślę, że lepiej by mi się oglądało film, gdybym wciągnął się w jego akcję. A tak to pozostało czekanie na kolejne piosenki i lekkie ziewanie pomiędzy nimi. Bo i humoru było jak dla mnie trochę za mało – przydałoby się parę śmiesznych tekstów i sytuacji. Ale tak naprawdę śmiesznych – chyba tylko raz zaśmiałem się głośniej, ale nawet nie pamiętam już, w którym momencie… No ale tak piszę jak gdyby film mi się nie podobał. A przecież podobał mi się.
Piosenki ABBY lubię od zawsze i mimo że słuchałem ich setki razy to z przyjemnością wysłuchałem ich po raz kolejny. Nie jest to nic odkrywczego, ale to właśnie dla nich warto obejrzeć film Phyllidy Lloyd. Poskładano je w sprytną historię (choć mam wrażenie, że nie wysilono się za bardzo w tej kwestii; sądzę, że bardziej byłbym pod wrażeniem filmu, gdyby spróbowano je poskładać, w jakąś zaskakującą historię, a tak to z grubsza przed każdą piosenką można było się bez problemu domyślić, co za moment zaśpiewają; nie mam żadnego kontrpomysłu jak poukładać te piosenki, dlatego troszkę mi głupio tak pisać z punktu widzenia mądrali, ale… ojej, ale to w końcu ja, a wiadomo, że ja jestem mądrala) i bodaj tylko jedna z nich pasuje do fabuły jak pięść do nosa – wykonywana przez Christine Baranski (pomimo brawurowych ról Meryl Streep i Julie Walters to właśnie Baranski przykuła mój wzrok najbardziej) „Does Your Mother Know”. No kaman, po co była ta scena i ta piosenka? Wniosła coś konkretnego do filmu? Miałem wrażenie, że zapomniano jej wyciąć w montażu. A tak poza tym to piosenki ABBY układają się w całość tak ładnie (niby trochę sobie zaprzeczam, ale to tylko złudzenie optyczne), że aż trudno uwierzyć, że nie były pisane specjalnie do filmu. BTW ABBY i piosenek – właśnie sprawdziłem, bo nie byłem do końca pewny podczas seansu, dobrze wylukałem dwu sekundowe cameo Benny’ego Anderssona w „Dancing Queen”. O tutaj jest w 24 sekundzie:
Co by nie gadać chyba dawno już nie było tak „lightowego” i rozrywkowego filmu jak „Mamma Mia!”. Może i infantylny, może i naiwny, może i prosty jak konstrukcja cepa, ale szczery i napuszony – lekki łatwy i przyjemny. Hit na lato na pewno, ale czy na lata to już nie wiem. Czegoś jednak zabrakło, bo w gruncie rzeczy piosenek ABBY równie dobrze można sobie posłuchać i bez filmu. 5(6) jednak zasłużone i bez wahania tyle daję.
Aha, Pierce Brosnan trochę kiepsko śpiewa i się tak zastanawiałem, kidy w końcu wyjmie z buzi tę bułę i zaśpiewa jak należy. Nie wyjął. A no i nie podobało mi się, co na końcu filmu zrobili z Colinem Firthem. Te przytulanki i tego typu rzeczy… Na co to? Po co to? To już lepiej bym wolał, gdyby zrobili to samo, co ze Stellanem. Też by było głupie, ale przynajmniej bym nosem nie kręcił. A tak to mi to zazgrzytało choć nawet do końca nie wiem, dlaczego, bo i się w połowie filmu domyśliłem.
(673)
Podziel się tym artykułem: