Próbowaliście kiedyś wysłać obraz samolotem do Stanów Zjednoczonych? Jeśli nie, to polecam – ubaw po pachy.
Wszystko zaczęło się banalnie. Paczka ze spakowanym obrazem była zbyt duża dla Poczty Polskiej, która powiedziała, że nie da rady, żeby takie paczysko przepchnąć przez ichnie procedury. Cóż było zrobić, obraz trzeba było więc wysłać drogą lotniczą. Zresztą, okazało się, że to nawet lepiej, bo wszystko wyjdzie taniej, a dodatkowo znajomy na lotnisku wszystko załatwi. Żyć nie umierać.
Pełni wigoru wylądowaliśmy więc z Aśkiem na lotnisku, a dokładnie w jego części transportowej na cargo, gdzie jak się później dowiedzieliśmy kręcono sceny z drugiego „Kilera”. W łapce trzymaliśmy za duży dla Poczty Polskiej obraz i czekaliśmy na pana Andrzeja (imiona bohaterów zostały zmienione), który jak już było wspomniane wyżej miał wszystko załatwi. Pan Andrzej pojawił się szybkim krokiem i w skrócie pokazał, gdzie będzie trzeba pójść z obrazem, żeby go wysłać. „Pójdziecie tu, potem tu, potem z powrotem tu… zważcie obraz… 4 kilo… no, a potem jeszcze tu i tu i już”. Po trzydziestosekundowym rekonesansie ruszyliśmy do biura tzw. Anglika, który miał sporządzić dokument przewozowy i zaklepać dla obrazu miejsce w locie rejsowym British Airways. Anglik, również pan Andrzej, okazał się człowiekiem bardzo miłym. Postukał w klawisze od czasu do czasu rzucając wesołym żarcikiem i narzekając na celników. „Wiecie, państwo, w Unii Europejskiej jeden klik i paczka leci, a u nas trzeba do obrazu dołączyć podanie, cztery zdjęcia, ksero dowodu osobistego, zaświadczenie o niekaralności i kto wie, co jeszcze”. My się pośmialiśmy, bo przecież na pewno żartował. Szczególnie, że zaraz zwierzył się, że jego dom z pewnością będą jeszcze spłacać jego dzieci. W każdym bądź razie było wesoło, a po kilku minutach mieliśmy w łapach stosowny dokument, który został opłacony zgodnie z cennikiem British Airways. W zasadzie pojawiła się zaledwie jedna mała zagwózdka, bo nie wiadomo było na kogo wystawić ów dokument, gdyż nadawca na paczce z obrazem był inny, a obraz wysyłał ktoś inny. Po krótkiej dyskusji doszliśmy do wniosku, że najlepiej wystawić dokument na osobę, która fizycznie wysyła paczkę. Poza tym nie mieliśmy żadnych problemów. Miły Anglik dał nam jeszcze kilka kartek papieru na wypadek, gdyby trzeba było napisać jakieś podanie i grzecznie nas pożegnał życząc powodzenia.
Pierwszy problem pojawił się zupełnie niespodziewanie, bo schodząc w dół od Anglika zgubiliśmy się. No ani w jedną ani w drugą stronę. Poczuliśmy się jak Lara Croft szukająca tajnego wyjścia z beznadziejnej sytuacji, ale szczęście nam sprzyjało – trafiliśmy tam, gdzie trzeba zupełnie inną drogą niż pokazał nam to pan Andrzej nr 1. Późniejszy rozwój wydarzeń pokazał, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo szukając drogi zauważyliśmy kątem oka bufet, do którego później przyjdziemy po… no, ale o tym później. Minęliśmy bufet, poszliśmy długim korytarzem, weszliśmy w pierwsze z brzegu drzwi i voila, jesteśmy na miejscu przed pomieszczeniem, do którego nie było dostępu. Obeszliśmy je dookoła i nic, z żadnej strony nie można go ugryźć. Nie pozostało więc nic innego jak wpakowanie się przez drzwi z ostrzeżeniem, że wstęp tylko dla osób upoważnionych. W ten sposób stanęliśmy przed obliczem celnika, który wyjaśnił nam, że trzeba było puknąć w szybkę i wtedy okienko się otworzy. Nieśmiało zapytaliśmy czy nie byłoby sensowniej, gdyby okienko było cały czas otwarte na co celnik mruknął pod nosem i wyjaśnił:
– Gdyby okienko było cały czas otwarte, to nie dałoby się pracować (w wolnym tłumaczeniu: petenci by słyszeli, że te kilka osób stłoczonych w pomieszczeniu rozmawiają o dupie maryni). Trochę wieje po rajstopkach.
Potem poinformował nas, że musimy wyjść i puknąć w szybkę do pani, która siedzi za nim. Ona jednak łaskawie zgodziła się przyjąć nas wewnątrz, powiedziała, że nie mamy wszystkich dokumentów i kazała napisać podanie. Wyszliśmy na zewnątrz i napisaliśmy podanie kilka razy pukając w szybkę i dowiadując się jak dokładnie ma ono brzmieć. Oprócz podania potrzebny był jakiś inny świstek zatwierdzony przez straż graniczną, a konkretnie ich pieczątka na posiadanym przez nas już świstku od Brytyjczyka. Poszukiwanie miejsca, w którym klepną nam pieczątkę trochę trwało, ale misja zakończyła się powodzeniem, a my zostaliśmy skierowani do prześwietlenia obrazu, gdzie okazało się, że na obrazie potrzebna jest naklejka LOT-u, bo bez niej paczki wysłać nie można. Naklejkę mieliśmy uzyskać u… Anglika, a jak. Pani jednak zgodziła się paczkę prześwietlić i jak powiedziała tak zrobiła. Po prześwietleniu chcieliśmy wziąć obraz w swoje łapki, ale tylko burknęła znad herbaty:
– Pan to zostawi, już prześwietlone. Nie zginie.
No to poszliśmy do Anglika po pieczątkę. A to był kawałek drogi.
Anglik przejął się naszym losem i towarzyszył nam w drodze powrotnej pogwizdując pod nosem „Marsz imperialny”. Cieszyliśmy się, bo wyglądało na to, że szykuje się na wojnę z celnikami i strażą graniczną. I rzeczywiście. Przyklejając potrzebną naklejkę poddał w wątpliwość sposób prześwietlania obrazu i nakazał (nie wiedzieć czemu) prześwietlić ją jeszcze raz. Potem coś jeszcze pomruczał, życzył nam miłego weekendu i wrócił do siebie, a my wykonaliśmy robotę celników i przetachaliśmy pod ścianę paletę by wózek widłowy mógł na niej przenieść obraz do magazynu.
– No, nareszcie blisko końca – mruknął Asiek. – Jesteśmy tu już od dwóch godzin.
– To i tak krótko – odburknęła pani strażniczka graniczna.
Po tej miłej rozmowie musieliśmy udać się do kolejnego pomieszczenia i załatwić stamtąd kolejną pieczątkę. Problem w tym, że była w nim zaledwie jedna pani, która najwyraźniej dzwoniła do domu pijąc kawę i zamiast nas przyjąć to odwracała się do nas dupą. Tak zleciało z dziesięć minut, aż przyszedł rozchachany Wesoły Kierownik z Wąsem (później WKzW) i pośmiał się z nas, że tyle czasu już czekamy. Przejrzał papiery i powiedział, że ich nie przyjmie, bo nie ma na nich pieczątki z kasy od… Anglika. Pomruczał jednak jeszcze trochę i postawił krzyżyk, gdzie miał ten krzyżyk postawić. Mieliśmy już prawie wszystko.
Z papierami w łapie i obrazem w magazynie potrzebowaliśmy jedynie przepustki do magazynu, w którym miała się odbyć weryfikacja obrazu, ale to był już pikuś. No może nie do końca, bo o miejscu wydawania przepustek dowiedzieliśmy się w sposób następujący:
– Państwo pójdą tym korytarzem i na środku skręcą w lewo.
Spojrzeliśmy w korytarz a on trzysta metrów długi i masę drzwi po obu stronach ściany. No, ale jakoś trafiliśmy na miejsc, gdzie wszystko okazało się… proste! Zostaw dowód – weź przepustkę. A z przepustką mogliśmy wrócić do pani w pomieszczeniu z celnikiem, gdzie Asiek wręczając dokumenty z zadowoloną miną rzekła:
– No to mam już wszystko.
Na co pani odparła:
– Na pewno nie ma pani wszystkiego.
A potem opieprzyła, że nie wolno wisieć jej nad głową i trzeba zaatakować od strony okienka. No to zaatakowaliśmy.
Część druga tej wzruszającej historii TUTAJ
Podziel się tym artykułem: