Richard Cooper (Chris Rock) ma małżeńskie kłopoty – żona nie chce z nim sypiać. W wyniku tego nieszczęścia cierpi okropne katusze i w głębi swego jestestwa toczy nieustanne dyskusje na temat zdrady, wierności i innych tego typu rzeczy. Pewnego dnia spotyka swoją dawną przyjaciółkę Nikki (Kerry Washington), która poszukuje pracy. A że Nikki wygląda, oględnie mówiąc, ponętnie, to nasz biedny Richie staje przed ciężką życiową próbą.
Jak ja nie lubię pisać recek filmów, które widziałem parę dni wcześniej… Gdyby tak znaleźć w sobie siłę, by opisywać je zaraz po obejrzeniu…
Chrisa Rocka lubię. Chris Rock jest zabawny na ten swój chamski sposób, który mi odpowiada. Chris Rock nie opowiada żartów o babie u lekarza, a jeśli nawet, to opowiada je w sposób następujący: „Przychodzi, kurwa, czarnuch do lekarza…”. Jeden powie, że to szczyt chamstwa, rasizmu i hipokryzji, a ja powiem, że wolę coś takiego niż „poczucie humoru” Willa Ferrella, który uznał, że najśmieszniejszą rzeczą na świecie jest widok jego samego w majtkach. Poprzedni film z Chrisem Rockiem jaki widziałem („Head of State”) misie podobał, więc miałem nadzieję, że i „I Think…” misie spodoba.
Zadanie Chris Rock (który napisał scenariusz) postawił sobie niełatwe, bo postanowił szarpnąć się na remake „Miłości po południu” Erica Rohmera. Oryginału, co prawda, nie widziałem i nie wypada mi się mądrzyć, ale strzelam w ciemno, że w amerykańskiej wersji został jedynie główny zarys filmu, a cała reszta poszła do obróbki pod poczucie humoru Rocka. Zostawmy więc w spokoju oryginał (zresztą nawet gdybyśmy nie zostawili to i tak nic nie mam o nim do powiedzenia) i potraktujmy „I Think…” jako typowy przykład „czarnego” kina, w którym biali stanowią siódme tło (no może nie jest aż tak źle, bo w dość dużej roli pojawił się tutaj Steve Buscemi, którego kariera potoczyła się w zupełnie dziwnym kierunku).
„Czarne” kino jakie jest, takie jest. Albo ktoś lubi, albo nie – nie ma specjalnie większego wyboru. Ja akurat lubię i nie przeszkadza mi ten wszechobecny klimat „wazup, nigga”. Przynajmniej w spokoju można oglądać takie filmy, bo nie ma strachu, że ktoś się będzie przejmował tym, że film może być politycznie niepoprawny. A mnie strasznie denerwują politycznie poprawne filmy, które z pewnością przed wypuszczeniem do kin cenzurują jacyś polityczni oficerowie na wzór tych, umieszczanych w radzieckich łodziach podwodnych (się ogląda filmy, to się wie). „I Think…” pod tym względem nie mam nic do zarzucenia. Nie, żebym był rasistą, ale życie jest takie jakie jest, a nie takie, jakim chcieliby go widzieć wydygani filmowcy, którzy większość czasu poświęcają na wymyślenie jakby tu nie powiedzieć „fuck” a jednak powiedzieć (tak tak, do Ciebie piję jupikajeju).
Do rzeczy Q, nikt już do tego miejsca i tak nie dobrnął.
Film nie jest zły. Trochę inny niż się spodziewałem, za bardzo pseudopsychologiczny. Co jak co, ale rozważania Chrisa Rocka o życiu uważam za lekko nie na miejscu. Dużo lepiej idzie mu, gdy ma okazję rozbawić jakimś tekstem niż w myślach odnaleźć klucz do wierności. Na dobrą sprawę można ten film potraktować jako kolejny przykład typowego ostatnimi czasy kina z gatunku „komik w tragikomedii” – niestety drugi „Stranger Than Fiction” to nie jest. Tak czy siak gdyby zrobić z tego normalną komedię, sądzę, że byłaby bardzo fajna. A tak to mam mieszane uczucia. Nie tędy droga, panie Rock. Wracaj pan do komedii, bo tam się pan sprawdzasz w stu procentach. A te okulary na nosie w „I Think…” nikogo nie nabiorą.
No, ale jakby nie było 4(6) się należy. Wolę takie pseudopsychologiczne komedie z Chrisem Rockiem niż pseudokomedie z Martinem Lawrencem, żeby pozostać w klimatach czarnych komików.
I żeby tylko ta nieszczęsna Nikki nie była taka wkurzająca, to byłoby dobrze. Normalnie miałem ochotę walnąć czymś w ekran, żeby jej krzywdę zrobić. Nie za to, że wodziła Richarda na pokuszenie, ale za to, że była tak nachalna, że nic tylko się pochlastać. A tak swoją drogą to chyba ostatnio odwiedziła salon z silikonem i botoksem. No, ale to tak na marginesie zupełnie.
(516)
Podziel się tym artykułem:
