Wczorajszy dzień upłynął mi pod naporem indoktrynacji politycznej. Moje otoczenie zareagowało gwałtownie, słysząc, że nie mam najmniejszej ochoty iść zagłosować. OK, prawo mojego otoczenia, ja z ich argumentami zgadzać się wcale nie muszę, mam ten komfort, że mogę je mimo uszu puścić. No i puszczałem, wysłuchując przekonywań na temat demokracji, którą w pocie czoła dla mnie wywalczyli inni i z której darów powinienem, a wręcz mam obowiązek, skorzystać. Prawie wszyscy się dziwili, że nie miałem zamiaru głosować. „Głosowałeś już?”. „Nie, nie mam zamiaru”. „Eee, no co ty! Idź zagłosować, bo jeszcze Kaczor wygra!”. Nie poszedłem. Podałem jakieś tam swoje powody, z którymi oczywiście nikt się nie zgodził i opinie były takie, że bredzę. OK, nie przeczę, może i bredziłem. Jestem jednostką aspołeczną, trudno. Jakoś to przeżyję.
I tylko nie sposób nie zauważyć pewnej ironii losu, która uwidoczniła się parę chwil po wynikach głosowania. Wszyscy ci, którzy pieli zachwyty nad wspaniałością demokracji, jak jeden mąż zaczęli płakać, że prezydentem został Kaczyński. Opisy na gg, posty na grupach dyskusyjnych, opinie na forach internetowych itd. „Prezydentem został półtorametrowy chomik”. „Fuck the Duck”. Itd. A moje zdanie jest takie: zamiast labidzić, pogódźcie się z losem i przestańcie się nabijać z prezydenta (nie jestem jego zwolennikiem, nie jestem niczyim zwolennikiem, to samo bym pisał gdyby wybory wygrał kto inny, o kim by wszyscy narzekali), bo sami sobie zaprzeczacie. Skoro wywalczenie demokracji było największym dobrem jakie mnie ostatnio spotkało, na tyle dobrym, że jestem dziwny nie idąc głosować, to teraz uszanujcie wynik _demokratycznych_ wyborów. A nie, że Kaczor jest zły, jego elektorat to idioci, i w ogóle wszystko co najgorsze. I tyle. Bo inaczej śmiesznie brzmią te słowa o przywilejach demokracji, z których świadomie zrezygnowałem.
Podziel się tym artykułem: