Niebo nad Crim City miało barwę ekranu monitora nastawionego na wygaszacz ekranu z gwiazdami. Złapałem się za głowę, która niemal pękała mi w szwach i spróbowałem wstać z zimnego i mokrego bruku. Nie było to łatwe. Wszystko bolało mnie jak diabli, a kości trzeszczały przy najmniejszym nawet ruchu. W końcu opierając się o śmietnik udało mi się usiąść, co uznałem za spory sukces. Odór unoszący się nad śmietnikiem wiercił mi w nozdrzach i powodował odruchy wymiotne. Z trudem powstrzymałem wymioty. Włóczęga siedzący obok, nawet nie patrzył na mnie, skupiony na papierowej torbie, którą trzymał w dłoni.
– Daj łyka. – Zagadnąłem.
Włóczęga wymamrotał coś pod nosem pocierając spodem kciuka o palec wskazujący. Sięgnąłem do kieszeni z tyłu spodni, gdzie zawsze nosiłem portfel. Był na swoim miejscu. W środku było pięćdziesiąt dolarów w jednodolarówkach. Podałem jeden banknot włóczędze, a on podał mi papierową torbę. Było mi wszystko jedno jakie zarazki skaczą teraz po szyjce butelki schowanej w środku. Przechyliłem ją w tym samym momencie słysząc szybkie kroki i chichot. Zdążyłem zobaczyć tylko jak włóczęga znika za rogiem. Butelka była pusta. Zakląłem pod nosem. Ze złością rozbiłem butelkę o ścianę ze zdrapanym tynkiem stojącą po drugiej stronie zaułku. A więc miałem jeszcze trochę siły. Zacisnąłem zęby i wstałem nie zważając na ból w krzyżu.
Kasyno u Johnny’ego w pełni zasługiwało na swoją ponurą sławę. Mieszcząca się w podziemiach dziewiętnastowiecznego budynku speluna przypominała wyglądem zakład pogrzebowy. Kłęby papierosowego dymu i wszechobecny zapach alkoholu dochodził z każdego kąta. Stali bywalcy kasyna łypali na mnie przekrwionymi ślepiami i odwracali obojętnie głowy w inną stronę. Od czasu do czasu ktoś kiwnął po przyjacielsku głową. Odpowiadałem podobnym kiwnięciem na te powitania. Każdy wiedział, że bez znajomości, czas przebywania u Johnny’ego mieścił się w przedziale od zera do jednej sekundy. Wielu było takich, co myślało, że są nieśmiertelni i bez rekomendacji któregoś ze stałych bywalców mogą czuć się tutaj jak u siebie w domu. W najlepszym razie zapoznawali się na dzień dobry z bólem złamanych kości, ale przeważnie wynoszono ich nogami do przodu. Tubylcy nie znali się na nie swoich żartach.
Podszedłem do stolika blackjacka. Po drugiej stronie stał Henry. Znałem go z widzenia i wiedziałem, że można z nim uczciwie zagrać. Znany był z tego, że prawie nigdy nie oszukiwał. Tasował karty jak Szatan przykazał i zwykle nie rozdawał kart z dołu talii. No chyba, że Johnny dał mu znak mrugnięciem, że nadchodził czas, aby od wygrywającego odwróciło się szczęście. Przysiadłem się do stolika i zacząłem grę. Po chwili byłem bogatszy o trzydzieści dolarów. Uznałem, że to starczy, pożegnałem się zwyczajowym kiwnięciem z Henrym i poszedłem w kierunku baru, za którym stał Johnny. Właściciel kasyna, knajpy i mordowni w jednym.
– Sprawa jest.
– Mianowicie? – Spytał Johnny.
– Zapisałem się dzisiaj do Jankesów. Ochraniacze na kolana i czapkę mi dali, ale powiedzieli, że kij mam sobie przynieść własny.
– 40 dolarów.
– Pasuje.
Nieraz kupowałem w delikatesach na rogu, tym razem jednak nie zamierzałem zostawiać tu ani centa. Wręcz przeciwnie. Dziwnie się czułem wnosząc pod kurtką kij bejsbolowy. Przyzwyczajony byłem do chłodnej rękojeści Desert Eagle’a ukrytej w kaburze pod pachą, ale w tej chwili byłem na samym dnie i nie było mnie stać na nic bardziej wyrafinowanego. Miałem jednak nadzieję szybko odbić się od dna, a do tego potrzebna była kasa. Rozejrzałem się po sklepie i stwierdziłem, że nie ma w nim nikogo oprócz starego Chińczyka stojącego za ladą, który niby to zajęty był swoim sprawami, ale cały czas zerkał na mnie, rejestrując każdy mój ruch. Postanowiłem nie trzymać go dłużej w niepewności, doskoczyłem do lady i rozwaliłem jednym ciosem bejsbola wielki słoik z misiami żelowymi. Misie rozprysnęły się w każdą stronę opadając bezgłośnie na ladę i na podłogę. Stary Chińczyk wiedział co robić. Nie próbował nic kombinować. Otworzył grzecznie kasę i podał mi całą jej zawartość. Miałem pecha, utarg nie był zbyt duży. Na dodatek usłyszałem w oddali odgłosy policyjnych syren. Zgarnąłem kasę i wybiegłem ze sklepu. Skręcając w boczną uliczkę, ujrzałem staruszkę wracającą z pobliskiego kościoła. To była chwila, impuls. Doskoczyłem do niej i wyrwałem jej torebkę. Zanim zrozumiała co się stało mnie już nie było.
Miałem w sumie sto dolarów, gdy znów rozmawiałem z Johnnym. Tym razem stać mnie było na nóż. Zawsze wolałem noże od bezosobowych kijów bejsbolowych. Noże miały swoje dusze i zawsze stawały się twoimi najlepszymi przyjaciółmi. Podobnie jak Desert Eagle. Wiedziałem, że Johnny nie znał pojęcia „targować się” więc bez słowa zapłaciłem osiemdziesiąt dolarów za nowiutki nóż o piętnastocentymetrowym ostrzu. Dobrze wyważony, przyjemnie ciążył mi w dłoni. Pożegnałem się z Johnnym i przeglądnąłem zawartość portfela. Dwadzieścia dolarów nie dawało gwarancji na miły wieczór. Trzeba było zrobić jakieś finansowe czary mary. Przed kasynem stała taksówka. Wsiadłem do środka i zamówiłem kurs na siedemnastą ulicę, wiedząc, że taksiarz będzie musiał jechać przez wyludnioną w tych godzinach, żydowską dzielnicę. Tam postanowiłem zaatakować. Zwinnym ruchem ręki wymierzyłem cios rękojeścią noża, prosto w głowę taksówkarza i… poczułem cholerny ból w okolicach żeber. Ramię odmówiło posłuszeństwa, a nóż opadł na podłogę taksówki. Taksówkarz zahamował z piskiem opon, pochylił się przed siedzenie pasażera i podniósł coś z podłogi. Tak myślę, że była to metalowa rurka, bo wystarczył jeden cios w głowę i od razu straciłem przytomność.
Obudziłem się we więzieniu.
**
I Ty możesz zostać kryminalistą! http://www.thecrims.com/
Podziel się tym artykułem: