Przypomnijmy w skrócie gdzie jesteśmy. Informacja najważniejsza – bawimy się filmem „Punisher”. W poprzednich dwóch częściach zajęliśmy się pierwszą pół godziną filmu, w której Frank Castle odszedł na emeryturę, lecz przy okazji podczas ostatniej jego akcji zginął syn potężnego mafiozo, który postanowił zemścić się na Franku. Wysłał ów mafiozo swoich ludzi na karaibską wyspę, gdzie powybijali całą rodzinę Castle’a łącznie z matką, ojcem, żoną i synem. Castle’a też zabili jak im się wydaje, bo przecież postrzelili go cztery razy, obili ryja no i co najważniejsze oblali benzyną i podpalili. Potężny wybuch odrzuca naszego bohatera w morze.
Jesteśmy właśnie w najważniejszym momencie filmu. To teraz zdecyduje się jego zakończenie. Właściwie to nie ma żadnej innej możliwości od tego the endu spodziewanego już dawno, ale właśnie teraz wszystko może się zmienić jeśli reżyser będzie na tyle odważny w swoim postępowaniu. Potem już nic się nie da zmienić, tylko teraz. Oglądamy więc zakrwawione morze, pływające w nim szczątki molo i czekamy – Frank wypłynie czy nie wypłynie. Jeśli nie wypłynie to znaczy, że to już koniec filmu. No, ale my jesteśmy w trzydziestej minucie dopiero i co by nie mówić byłby to dla nas lekki szok gdyby nie wypłynął, a na ekran wpłynęły napisy. Zaskakujące końcówki są w modzie, a ta na pewno byłaby zaska… ale nie, Frank wypływa na powierzchnię i wyłazi z wody niczym Afrodyta z morskiej piany. Oddycha, pełza o własnych siłach – wiemy już, że w tym momencie los wszystkich badguyów, którzy choćby tylko splunęli w stronę jego rodziny jest przesądzony. Frank wybije ich do nogi (większość w spektakularny sposób), a na koniec rzuci onelinerem. W końcu patrzyliśmy już jak giną jego najbliżsi więc spokojnie można założyć, że więcej śmierci w rodzinie Castle’ów już nie będzie. I nie dajmy się zwieść tym, że od czasu do czasu Frank przykłada sobie lufę pistoletu do skroni. To tylko obowiazkowy w takich produkcjach dramatyzm.
No i właściwie tu by można skończyć rozważania na temat „Punishera”, bo skoro wiemy, że teraz do końca filmu już tylko będzie zabijał, a na końcu w jakiś nieoglądany do tej pory na ekranie sposób zabije Travoltę, to nie mamy prawa być niczym zaskoczeni podczas dalszego oglądania. Wiadomo, że Frank zbierze cięgi, nieraz mocno będzie krwawił, ale i tak osiągnie swego w przeciągu półtorej godziny, bo tyle nam zostało do końca. Możemy tylko siedzieć i oglądać co też nam zaserwują filmowcy. No, ale kilka godnych uwagi schematów po drodze jeszcze będzie więc omówmy jeszcze parę z nich zanim napiszemy the end.
Jak się spodziewaliśmy już od dłuższego czasu, naszego dzielnego Franka z wody wyławia miejscowy szaman. Szaman jak to szaman – czary zna, to i Franka stawia na nogi, a po jakimś czasie (upływ czasu mierzony długością brody) zawozi na miejsce jatki rodziny Castle’ów. Frank idzie o lasce, powłócząc nogami, ale wiadomo, że do łodzi szamana już nie wróci. Szaman mógłby spokojnie popłynąć w drogę powrotną do domu, ale zostaje. Zostaje, bo ma do spełnienia jedną, ważną funkcję – jest mianowicie Wyzwalaczam Onelinera. Czeka więc na swoją chwilę, a Frank buszuje po domu w poszukiwaniu wspomnień. Warto wsłuchać się w muzykę, bo to ona w tym momencie opowiada nam o nastrojach bohatera. Muzyka jest bardzo ważna, bo zwykle w superbohatera wciela się niezbyt wielkiej jakości aktor i nie zawsze musi umieć „pokazać miną” o czym myśli. Dla bezpieczeństwa kamera filmuje jego klatkę z blizną po postrzale, a resztą zajmuje się muzyka. Frank odnajduje broń, którą zachwalał mu ojciec, pakuje ją w dywanik, a na koniec wyławia z morza wiadomą koszulkę. Wszystko jak w podręczniku. Jeszcze tylko odrzuci szamanowi kulę i pewnym krokiem pójdzie czynić sprawiedliwość. Muzyka pójdzie razem z nim. No i jeszcze na koniec włączy się wspomniany wyżej Wyzwalacz Onelinera:
– Vaya con Dios. Idź z Bogiem
– Bóg nie będzie chciał iść tam gdzie idę.
Bardzo ważne w filmach tego typu jest filmowanie broni naszego dzielnego bohatera. Zawsze musi znaleźć się scena, w której nasz bohater będzie się „zbroił”. Czyścił karabiny, ładował magazynki do pistoletów, chował granaty tu i tam et cetera. Nie jest ważne to, że prawdopodobnie przez cały film będzie używał jednego gnata. Nie jest ważne również to, że pewnie już za parę minut dom, w którym składował całą tą broń, zostanie wysadzony w powietrze, albo wpadnie policja i wszystko zarekwiruje. Ważne jest, że przez dłuższą chwilę pokazują nam jak się nasz bohater uzbraja. To dodaje takiemu filmowi poweru. Tutaj również dłuższą chwilę mamy poświęconą dłubaniu przy samochodzie – podkręcaniu silnika, montowaniu kuloodpornych zasłon w szybach etc. Potem już może jeździć tym samochodem choćby i parę sekund, nie ma znaczenia. Ważne, że była scena „wypasiania” go na maksa.
No, ale pora na trochę humoru w naszym filmie. W końcu od czterdziestu minut same smuty nam serwują. Frank sobie dłubie przy samochodzie, a my poznajemy trójkę jego ekscentrycznych sąsiadów. Postacie schematyczne na maksa. Moją ulubioną Rebeccę Romjin-Stamos zostawmy sobie na koniec, a zajmijmy się dwoma kolesiami – sympatycznym grubaskiem i jego „wypierceingowanym” kolegą. Sympatyczny grubasek to często spotykana w filmach postać – właściwie to oglądający ma wrażenie, że sympatycznego grubaska we wszystkich filmach gra ten sam sympatyczny grubasek. Sympatyczny grubasek zwykle ma gołębie (zresztą oni wszyscy mają gołębie serca, nawet jeśli przez pół życia siedzieli w Sing-Sing) serce, cały czas siedzi w kuchni i chwali swoje potrawy, no i kiedy trzeba zawiezie przyjaciela na pogotowie lub w zależności od potrzeby rozładuje sytuację żartem. „Wypierceingowany” kolega z kolei posiada kolczyki w tak dziwnych miejscach, że jest tylko kwestią czasu kiedy jakiś badguy mu je po kolei powyrywa żeby dowiedzieć się, gdzie ukrył się Frank. Możemy być tego pewni, gdy tylko widzimy go pierwszy raz. Zresztą późniejsze tortury „wypierceingowanego” kolegi choć są sceną przejmującą, to właściwie widz ma wrażenie, że gość powinien być wdzięczny za to wyrywanie szczypcami, bo paradoksalnie wreszcie będzie wyglądał jak człowiek. Zresztą takie wprowadzające humor postacie i tak mają spokój i mogą dzielnie sobie grać, bo i tak wiadomo, że poginą. Może stracą nogę, ale nie poginą. Nieważne, że badguye nie mieli skrupułów i posiekali na tatar trzydziestu Castle’ów łącznie z kobietami i dziećmi. „Humoronośni” są nietykalni.
Rebecca. Hehe. W każdym filmie jest taka poczciwa panna, śliczna jak nie wiem, pracowita (standardowo kelnerka, ale my poznajemy ją jak sobie słodko plewi ogródek znaczy pracy się nie boi) i w ogóle ach i ech. Marzenie każdego faceta ubrane w miseczkę C. Panna ta oczywiście nie ma szczęścia w życiu i aktualnie jest z facetem, który ją bije. Tak być musi czy tego scenarzysta chce czy nie chce. Panna ta narzeka na swój parszywy los, że nie udało jej się spotkać nigdy jeszcze żadnego czułego i troskliwego faceta, a wręcz przeciwnie – w siedmiu miastach miała kogoś, kto ją prał. Sprawą oczywistą jest też wygląd jej kolesia. Nie wiadomo dlaczego nasza panna się dziwi, że źle trafia. Schematem jest oczywistym, że kandydat na troskliwego faceta zwykle jest Portorykańczykiem, ubiera się w podkoszulki na ramiączkach, na rękach ma tatuaże, a czarne włosy zaczesane do tyłu kipią od żelu. Ów troskliwy facet ma pewny chód, a wyznania miłości ozdabia „fuckami” i „bitchami”. Każdy ślepy widzi co i jak i tylko panna ma nadzieje, że będzie jej czytał poezję przy świecach. Ręka do góry, kto widział kiedyś Portorykańczyka czytającego poezję?! No, ale nie o dobro panny nam chodzi tylko o to żeby nasz główny bohater go sprał (w końcu poety bić nie wypada) i w ten sposób zaimponował dziewczynie, która z miejsca się w nim zakocha. Ma jednak pecha, bo zakochuje się w bohaterze komiksu, któremu panna u boku jest piątym kołem u wozu. Co więcej przynosi same kłopoty. Możemy być bowiem pewni, że doczekamy się sceny takiej: Nasz bohater, gdy tylko ktoś puka do drzwi, ładuje pistolet i trzyma go w pogotowiu na wypadek gdyby pukał ktoś niemiły. Słyszy pukanie. Bierze gnata, otwiera drzwi, a tam sąsiad zaprasza go na obiad. Zgadza się, idzie, obiad się „nie klei”, wraca do swojego pokoju, przysya się do Johnny Walkera, słychać pukanie. Bohater wyraźnie zirytowany co tam jeszcze od niego chcą sąsiedzi chowa pistolet do szafki (w końcu nie będzie sąsiada pistoletem witał), otwiera drzwi, a tam… oczywiście wielki Rosjanin, który chce go zabić.
Długo by tak można.
Podziel się tym artykułem: