×

Cold in July

Nie mam aktualnie chyba żadnych filmów, na które czekam bardziej niż na inne. Rzadko, raz na jakiś czas, trafi się tytuł, którym kolokwialnie się jaram i dałbym sobie obciąć włosy, żeby zobaczyć go już teraz. A tak poza tym to bez podniet – co ma być za pół roku to będzie, czasu nie przyspieszę. Niezależnie jednak od tego wyjątkowego jarania, zawsze jest parę filmów wyczekiwanych przeze mnie ciut bardziej. Ładuję je na listę Do obejrzenia, a i wśród tych tytułów są te pożądane przeze mnie bardziej. „Cold in July” był jednym z takich filmów

Powodów mojego większego zainteresowania było wiele. A to Dexter Morgan w roli głównej (sorry, Michaelu C. Hallu, wciąż za bardzo się kojarzysz), a to akcja osadzona w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, a to bardzo pozytywne opinie po seansach festiwalowych, a to – w końcu – dobry zwiastun. A także reżyser filmu – Jim Mickle, którego ostatnim We Are What We Are się tu jakiś czas temu zachwycałem. Facet, który wypłynął na powierzchnię nakręconym za drobne Stake Landem i który małymi kroczkami wspina się coraz wyżej i wyżej zabierając do wspólnej przygody coraz to lepszych i bardziej znanych aktorów. Tutaj obok Halla jeszcze Sam Shepard i Don Johnson. A myślę, że w następnym filmie można spodziewać się już aktorskiej pierwszej ligi (w szerokim tego słowa znaczeniu). O ile oczywiście Mickle będzie tego chciał, bo zdaje się (tak czuję, nie badałem sprawy) nadrzędna jest dla niego niezależność i wolność do przenoszenia na ekran swojej wizji.

Ktoś tutaj, czy może na Q-Fejsie, pytał mnie kiedyś, po czym poznać, że film jest dobrze wyreżyserowany. Odparłem, zgodnie z prawdą, że nie wiem, nie znam się na reżyserii i nie będę udawał, że jest inaczej. Jednak po obejrzeniu takich filmów jak „Cold in July” nie mam większych wątpliwości, że to właśnie reżyseria jest ich główną siłą napędową i to reżyseria sprawia, że mamy do czynienia z czymś ponadprzeciętnym, momentami nawet wyjątkowym.

I to reżyseria ratuje wszystko to, co napsuł w „Cold in July” scenariusz (zresztą również co-pióra Mickle’ego). Oparta na książkowym pierwowzorze adaptacja nie dotrzymuje tempa mistrzowskiej realizacji. Mogę się tylko domyślać, bo książki nie czytałem, że konieczne w filmowej wersji skróty i ewentualne zmiany sprawiły pojawienie się kilku niewytłumaczalnych rzeczy, a także praktycznie całkowite zatarcie (tutaj już trochę poczytałem forum IMDb) przeważającego na kartach książki motywu relacji ojciec/syn. Mickle bardziej poszedł w sensację, a dotyczące fabuły pytania „a dlaczego…?” można tu zadać przynajmniej kilka razy. Podpowiadam więc, by nie przejmować się aż tak bardzo scenariuszem, bo tylko popsuje się zabawę z obcowania z tym naprawdę wyjątkowym filmem. Choć nie jest to łatwe, bo mogą tu wkurzyć i poważniejsze rzeczy (nie będę spoilerował), jak i całkowite drobnostki – mnie np. ukłuła scena z taśmą VHS, która chwilę po obejrzeniu była przewinięta dokładnie do początku. VHS tak nie działa! 😀

Bohaterem filmu jest Richard. Richard ma fatalną fryzurę (modny naówczas – koniec lat 80. – czeski piłkarz), trochę denerwującą żonę, nudną pracę i przede wszystkim ma problem. Oto pewnej nocy do jego domu zakradł się włamywacz, którego Richard zastrzelił strzałem prosto w głowę. Szybko okazuje się, że ojcem włamywacza jest stary kryminalista, który teraz zrobi wszystko, by pomścić śmierć syna.

O ile nie przewinęliście do tego momentu to już wiecie, że główną siłą filmu Mickle’ego jest realizacja. Reżyser w ciągu niecałych 120 minut seansu udowadania, że świetnie czuje się w przynajmniej kilku filmowych gatunkach. A wszystko dzięki temu, że swoje nowe dzieło dzieli tak właściwie na dwie części – pierwsza to niepokojący thriller, w którym bohaterowie, i widzowie przy okazji też, czują nieustanne napięcie. A druga to już troszkę lżejszy dramat sensacyjny z kilkoma niespodziewanymi rewoltami i, znów, mistrzowsko zrealizowanymi scenami skaczącymi między suspensem i akcją.

I żeby być sprawiedliwym, napiszę, że bardziej podobała mi się część pierwsza, natomiast w drugiej miałem wrażenie bardzo lekkiego zawodu z powodu zmiany tonu na bardziej kpiący. Łatwo znaleźć moment, w którym sytuacja się zmienia – następuje to razem z pojawieniem się bohatera Dona Johnsona.

Mimo prawie dwugodzinnego metrażu, film ogląda się jednym tchem i naprawdę jest to przyjemność. Wraz z porządnymi aktorami zagłębiamy się nie tylko w świat lat 80., ale przede wszystkim w świat kina lat 80. Znajome muzyczne brzmienia tylko potęgują podkreślany świetnymi zdjęciami charakter filmu przywodząc do głowy zarówno stare filmy Johna Carpentera, jak i bliższy nam czasowo Drive. Kilka scen to prawdziwe perełki – czy to chyba najładniejsza scena zmiany świateł drogowych w historii kina, czy banalna scena odjeżdżania z cmentarza. Ani przez moment nie mamy poczucia, że reżyser nie wie, co robi, a ta jego pewność przekłada się na zadowolenie z seansu. Niezależnie od dziurek w fabule, przez które więcej niż 8/10 dać nie mogę. Ale i tak wpisuję Mickle’a na listę moich ulubionych reżyserów.

(1757)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004