×

Godzilla

Słowem wyjaśnienia: nie mam żadnego sentymentu do postaci Godzilli – poza jednym. Miałem wtedy jakieś 10 lat, trudno mi powiedzieć mniej czy więcej, i do kina, od którego mieszkałem o 200 metrów (objazdowe takie, od dawna już nie funkcjonuje – sala nie spełniała wymogów przeciwpożarowych) wybrałem się na „Powrót Mechagodzilli”. Bałem się strasznie i byłem gotów wyjść z seansu. Ba, byłem już nawet przy drzwiach, ale wtedy do kina wszedł kolega ze swoją mamą, więc zostałem. Z nimi było mi raźniej. Z filmu nic więcej nie pamiętam, a potem już z Godzillą w wydaniu klasycznym nie miałem nic wspólnego. Czasem mignęła mi w telewizji, trudno, żeby nie, no i wersję Emmericha widziałem. Nie podobała mi się.

Dlatego na mojej ocenie najnowszej wersji przygód Króla Potworów nie ciąży żaden sentyment, ani miłość do Japończyka siedzącego na planie wytwórni Tōhō w środku kostiumu z zasuwakiem. Poszedłem przedpremierowo do kina na letni blockubsuter z solidną rozpierduchą, którą zapowiadały zwiastuny. Bardzo dobre zresztą nie tylko ze względu na wykonanie, ale głównie dlatego, że nie zdradziły za wiele z filmu, jak to ostatnio zwiastuny lubią robić.

Nakreślmy fabułę, choć to niepotrzebne właściwie. Oto szalony naukowiec (Walter White) od lat jest owładnięty obsesją minionej katastrofy, którą opinia publiczna zna jako trzęsienie ziemi. Naukowiec sądzi inaczej i oczywiście ma rację. Wkrótce wychodzi na jaw nie tylko mistyfikacja, ale i ogromny MUTO, czy jak mu tam. Modliszkopodobny stwór latający wielkości drapacza chmur. Jak długo uda się zachować w tajemnicy przed opinią publiczną jego istnienie?

No oczywiście, że niedługo. Szczególnie że do wesołej kompanii Wielkiej Modliszki dołączy nasz tytułowy Godzilla.

Będzie w tej recenzji sporo narzekania. Właściwie to samo narzekanie. Jeśli jednak nie chce Wam się go czytać, to ułatwiam sprawę i od razu stawiam 7/10. Dość wysoko jak na sporo narzekania, za wysoko jak twierdzą ci, którzy też już nową „Godzillę” widzieli. Według mnie jednak w sam raz, bo mimo wszystko można do kina się na „Godzillę” wybrać. Ma w sobie trochę dobra, które zrekompensuje kinowy bilet. Niestety tak na krawędzi siódemki jedynie.

Na pewno bardzo podobał mi się początek. Chwilami czułem się nawet jak ten dzieciak, który siedzi na „Powrocie Mechagodzilli”. Standardowa rodzinna sielanka, jakieś tajemnicze tąpnięcia, awaria w elektrowni atomowej – atmosfera oczekiwania na coś. Przez te 5-10 minut byłem naprawdę bardzo dobrej myśli. To nic, że sztampa i podręcznik kina katastroficznego – jakoś trzeba rozpocząć.

Problem niestety uwidocznił się bardzo szybko – ten początek to z godzinę filmu potrwał. Wertuję jednym okiem Internet i widzę, że rzadka obecnośc potworów na ekranie była tu zamierzona. Raz, żeby momenty ich pojawienia się nabierały jeszcze więcej mocy (wiadomo, jak Godzilla rozwala ogonem miasto przez godzinę, to po 15 minutach zaczniemy się nudzić), dwa, żeby zgłębić rys psychologiczny postaci (ludzkich ;P), pokazać dramat ich sytuacji, relacje w obliczu niebezpieczeństwa… Bardzo dobre założenie, tyle że oprócz założeń trzeba było mieć jeszcze zdolnego reżysera. Zdolnego nie tylko do efektownego rozwalenia połowy miasta (to, powiedzmy, wyszło mu dobrze), ale i pokazania całej reszty tak, żeby widz się nie nudził i nie modlił w duchu: oesu, niechże już się zaczną te potwory napieprzać!

Kwintesencją tej modlitwy była scena, w której zamykają się wielkie drzwi jakiegoś tam schronu, a ludzie w środku patrzą jak Godzilla i MUTO zaczynają ze sobą walczyć. Patrzą przez parę sekund, aż w końcu drzwi się zamykają kompletnie. I tak siedzimy z nimi w tej ciemności zamiast patrzeć na rozwalankę. Tak nie można.

Sam nie wiem, rozwalanki i tak było sporo, ale nie przeypominam sobie żadnej sceny, w której zostałbym obezwładniony jakimś obrazem. Duże potwory, to i solidne zniszczenia przestrzeni miejskiej, ale nic, czego wcześniej byśmy nie zobaczyli. Pod tym względem „Pacific Rim” bije „Godzillę” na głowę. Statkiem. Potęga scen z potworami? No też nie wiem. Jest ich niewiele, a jak są, to często zostają jakoś głupio zepsute. Bo jak ma na tobie zrobić wrażenie potwór, który w jednej ze scen niemal smyra cię po twarzy swoimi rozpalonym jajkami. Idźcie, zobaczcie, będziecie wiedzieć, że to nie metafora. Pół sali kinowej się śmiało.

A to chyba nie o śmiech chodzi. Wiadomo, że to kino, nic na nas z ekranu nie wyjdzie itd., ale dobry film potrafi wzbudzić w widzu uczucie jakiejś tam obawy. O bohaterów, o świat, o to, o sramto. Tutaj nic z tych rzeczy. Nawet statyści w monumentalnych scenach pozniszczeniowych zachowywali stoicki spokój. Luz, blues, odbudują nam miasto do przyszłego tygodnia, po coś płacimy podatki.

Żeby się przejąć wydarzeniami na ekranie potrzeba też postaci z krwi i kości, których tu zabrakło. (Totalne zaskoczenie miałem z Bryanem Cranstonem, ale to totalne!). Niestety tutaj wszystkie są płaskie i sztampowe, choć poświęcono im czas kosztem potworów. Dzielny amerykański GI Joe z twarzą przymuła, blondynka matka od bycia przerażoną, japoński naukowiec z miną zdradzającą permanentnie, że miał kłopoty z zapamiętaniem angielskich kwestii, bohaterska czarnoskóra postać siódmoplanowa… OK, spoko, nie po głębię psychologiczną do kina poszedłem, może jej nie być, patos mi nie przeszkadza, ani płaskość postaci – gdy jest na co popatrzeć w zamian. A jak tego zamiennika jest mało, to brak fabuły zaczyna przeszkadzać.

Facepalmowych scen można wymienić kilka (np. dzielny GI JOE ratujący w pociągu przypadkowe japońskie dziecko), ale mnie najbardziej przeszkadzało jedno. Nie znam oryginału, może tak miało być i wyjdę na laika, ale cały ten myk z impulsem elektromagnetycznym – totalnie od czapy. Nie lubię takiego kombinowania. Jest Wielki Owad to niech się zachowuje jak Wielki Owad, a nie jak mechaniczne urządzenie. Szczególnie że nigdy nie wiadomo co po takim impulsie powinno działać, a co nie. To, że zgasną światła i silniki to chyba mało, a gdy nagle mimo impulsu coś przylatuje czy podjeżdża od razu budzi pytania. Niby wytłumaczono co i jak, ale to tylko niepotrzebne gmatwanie i tak dość pogmatwanej historii jak dla zwykłego kinowego bywacza. Po co? Na co? Puścić dwa potwory w miasto i niech się tłuką. Ideologia do tego niepotrzebna.

Jak więc widać, mimo 7/10, to jednak zawód. A i jeszcze, choć ostatnio tego nie robię, chciałem ponarzekać na 3D. PO CO TAM 3D?! Ludzie, kręćcie jasne, jaskrawe i kolorowe filmy jak nowa Planeta małp. O wiele lepiej to wygląda niż 3D, którego nie ma!

(1737)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004