Przyznaję, że czasem jestem chomikiem doświadczalnym albo sadomasochistą. Niepotrzebne skreślić. Z tego to właśnie powodu wybrałem się testowo na film z tytułu. Na sali byłem tylko ja i jakaś para (łysy i długonoga), która wpatrywała się w siebie i cały seans gadała. No 3/4, bo wyszła przed końcem – widać znudziło im się patrzenie na siebie. I w normalnych warunkach bym narzekał na te dwie gaduły (kurde, do lasu się gzilić!), ale tym razem w sumie mi nie przeszkadzały. Bo mogłem sobie na komórkę podglądać w nudniejszych momentach bez stresu, że komuś przeszkodzę.
Po zwiastunie wydawało się, że KCCZ to komedia sensacyjna według modły buddy movie. Wiadomo, dwóch różniących się od siebie wszystkim detektywów na tropie. Kłócą się itd., ale sprawę powoli rozwiązują. Cały film to już jednak zupełnie inaczej położone akcenty. Głównymi bohaterami są mąż zabójca niewiernej żony oraz nieśmiały pracownik wypożyczalni DVD (jakim cudem wyrwał Annę Karczmarczyk?; mnie np. osobiście ignoruje, ale nie dziwię się, bo kiedyś ją szampanem niechcący ochlapałem 😉 ). Dla gliniarzy zarezerwowano tak na oko ledwo 1/3 czasu ekranowego.
Mąż przyłapuje żonę na zdradzie („Przy obcych będziesz brudy prał?” – całkiem zabawne to było ). Niechcący zabija i ją i jej kochanka. Wszystko nagrywa na kamerze prywatny detektyw, a płyta z nagraniem przy pomocy Romy Gąsiorowskiej (sześćdziesięciosekundowa rola życia normalnie; znowu będzie ściemniać, że starannie role wybiera?) trafia do wypożyczalni DVD.
Czyli klasycznie najprostszy motyw do rozpisania na taki film – wszystko się gmatwa, czego się człowiek nie dotknie to się wali, a kogo nie spotka to mu ten ktoś miesza jeszcze bardziej. I pod względem samej historii KCCZ jest OK. Ani zły, ani dobry, ani odkrywczy – taki po prostu. OK.
Leżą za to, czego można się było spodziewać – dialogi. KCCZ jest po prostu drętwo napisany i toporny. Nawet jeśli trafia się jakiś lepszy dialog to ginie w gąszczu całej reszty dialogów. A to taki gatunek filmu, w którym nie może tak być. Jedziesz samochodem, dyskutujesz o dupie maryni – musi to być błyskotliwie i dowcipnie napisane i tyle. Bo inaczej to tylko zapychacz czasu, gdy przez trzy minuty dyskutują o polskiej muzyce z lat 60., a dyskusja sprowadza się do: – Lubię taką muzykę. – Ja też, mamy dużo wspólnego.
Parę grypsów udało się przemycić, choć nie pamiętam już żadnego ;). Na szczęście jakiejś wielkiej żenady nie stwierdziłem. No może jedynie żenująca była babcia, która przejechała psa – czasem warto się zastanowić, czy warto na siłę ładować taką postać tylko po to, żeby była „podkładka” do potencjalnie śmiesznego tekstu (obrońców zwierząt uspokajam – babcia przejechała gliniarza; choć pies pies również załapał się tu do niezbyt przyjemnej sceny). Cała reszta na przyszłorocznego Węża raczej nie zasłużyła – z pewnością będą w tym roku jeszcze gorsze polskie filmy.
Potencjał był, ale niestety został zmarnowany, tak typowo: po polsku. 5/10
(1714)