×

Django [Django Unchained]

Nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby mój system oceniania filmów uznać za… well… Dziwny? Niedopracowany? Nieprzemyślany? Nadto spontaniczny? Za bardzo skupiający się na szczegółach (konkretnym filmie, gatunkowej przynależności, nazwisku reżysera) zamiast na miejscu danego filmu w kinie po prostu? Pewnie wszystko ww. po trochu. I zwykle nie przeszkadza mi to w ogóle, ale są takie momenty, w których jestem wobec niego bezsilny. To jest taki właśnie moment. Bo zastanawiam się czy dać „Django” 7 czy 8, kiedy wczoraj 7 dostało Tysiąc słów. A wiadomo, że gdyby oceniać je wg tych samych kategorii, to jeśli „Tysiąc…” miałby dostać 7, to „Django” gdzieś w okolicach 15.

No ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie przeskoczyć i zmuszony jestem (chcę) pozostać przy wrażeniu, z jakim zostawił mnie wczorajszy seans najnowszego filmu Tarantino. A to wrażenie jest tak pomiędzy 7 a 8. Bliżej 8, ale ostatecznie wlepiam 7/10 jako ostrzeżenie dla Tarantino (już widzę, jak mu zepsułem sobotę 🙂 ) i zachętę do tego, żeby następnym razem mi pokazał! Bo tym razem – nie ma co ukrywać – nie pokazał mi tego, czego bym oczekiwał. A oczekiwałem 10/10.

Jedno pozostaje dla mnie pewne – Bękarty wojny toto zdecydowanie nie były.

Dwa lata przed wybuchem wojny secesyjnej. Niemiecki dentysta uwalnia czarnego niewolnika Django, który ma mu pomóc w schwytaniu trzech niebezpiecznych przestępców. Schultz (dentysta) jest łowcą nagród, człowiekiem, który niewolnictwem się brzydzi. Traktuje nowego przyjaciela na równi, a wkrótce wlepia mu w dłoń rewolwer i proponuje współpracę. Django na nią przystaje, bo potrzebuje pieniędzy na uwolnienie swojej żony z łap plantatora o twarzy Leonarda DiCapria.

Niech Was nie zwiedzie moje narzekanie na początku. „Django” na tle większości co pokazało się na ekranach kin przez ostatnie lata wybija się zdecydowanie na plus. Wybija się przede wszystkim niesamowitym talentem jego reżysera do kręcenia filmów. Widać, że Tarantino czuje kino, ba, czuje każdy gatunek. Bawi się środkami, które daje mu do ręki spaghetti western i robi to w sposób śmiały, wymykający się wszelkim konwenansom. Kręci film, jaki siedzi mu w głowie, a w głowie siedzi mu zupełnie co innego niż innym kolegom reżyserom. W związku z tym powstaje film, jaki tylko Tarantino mógłby nakręcić. Niby zbudowany z wszystkiego, co wcześniej, ale oryginalny i nie do podrobienia. Zarówno w ujęciu całościowym, jak i w szczegółach, które znajdzie się tylko u Tarantino. Smaczków i pomysłów, które sprawiają, że jest w takim miejscu swojej kariery, w jakim jest. Rzeczy wydawałoby się prostych, a jednak… Ledwo zaczyna się film, Tarantino już uśmierca strzałem w głowę Bogu ducha winnego konia. Niby nic, a jednak sięgając pamięcią wstecz – choć z westernów jestem taki sobie – raczej nie przypominam sobie, żeby ich bohaterowie mogąc zabić kowboja, bez mrugnięcia okiem strzelali do szkapy. I takie właśnie są filmy Tarantino – myślisz, że wiesz, czego się spodziewać, a tak naprawdę nigdy nie wiesz, w którą stronę podąży cała historia.

Choć w „Django” trochę brak takich wolt, a jeśli już są, to sprawiają wrażenie wydumanych na siłę. Szczególnie to wrażenie sprawia zdecydowanie przydługi finał, który rozpoczyna się gdzieś tak… w połowie filmu wraz z wjazdem naszych bohaterów na Candyland. Usprawiedliwieniem dla reżysera jest na pewno to, że porusza się w ramach gatunku nie dość, że wyesploatowanego, to na dodatek ograniczającego wyobraźnię (dobrzy i źli kowboje się strzelają – cóż tu można wymyślić). A także to, że „Django” miał być przede wszystkim hołdem dla spaghetti westernów takimi, jakie są, a nie z ładowaniem na siłę do fabuły kosmitów tylko po to, żeby było inaczej. I jako hołd się sprawdza, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Tarantino Sergiem Leonem nie jest (pomijam, że Sergiowi przynajmniej połowa filmów raczej nie wyszła; te, które wyszły (konkretnie myślę tu o Za kilka dolarów więcej) zostawiają „Django” w tyle, jeśli mówić tylko o sztywnej szufladce gatunku).

Przede wszystkim jednak Tarantino nie zdołał uciec przed samym sobą. Kręcąc spaghetti western (upraszczam, ale nie jestem z gatunku tych górnolotnych od rozliczania się niewolnictwem; to nie moralitet na litość boską) musiał poświęcić trochę siebie i tego, z czego do tej pory słynęły jego filmy. W „Django” świetnych dialogów jest kupa, ale w innych filmach Tarantino świetnych dialogów jest kupa do kwadratu. To samo ze scenami itd. Tarantino dalej potrafi wykorzystać do granic możliwości zwykły kiwający się na powozie ząbek, ale za bardzo chce pozostać sobą nie mogąc tego do końca robić. I tu dochodzimy do tego, co w „Django” podobało mi się najmniej. Do wyraźnych odwołań do poprzednich filmów Tarantino, które powtórzone nie dały już takiego efektu jak wcześniej. Wydaje mi się, że powinien skupić się bardziej nad wymyśleniem czegoś nowego niż na poprawianiu czegoś, czego nie da się poprawić, bo już jest perfekcyjne. Przykłady. Dwa najjaskrawsze. Długa rozmowa bohaterów przy kolacji, czyli kropka w kropkę dyskusja z knajpy w piwnicy w „Bękartach wojny”. Jedna i druga zbudowana na dialogach i na spojrzeniach – ta z „Bękartów…” pełna napięcia, wyczekiwania, buzującej adrenaliny aż do krwawego wytrysku – majstersztyk. Ta z „Django” przegadana i w zasadzie napięcia pozbawiona. Drugi przykład chwilę później – scena z czaszką. Wypisz wymaluj opowieść Dennisa Hoppera o bakłażanie z „Prawdziwego romansu”. Ta starsza – majstersztyk nad majstersztykami. Hopper prosi o papierosa, wiadomo jaki ma cel i do tego celu dąży. Ta z „Django” – DiCaprio z zamiarem raczej odwrotnym do hopperowego ma doprowadzić do tego, że 10 minut później będziemy w stanie w pełni zrozumieć zachowanie Waltza. Nie doprowadza, a zachowanie Waltza uważam osobiście za durne i zupełnie nieuzasadnione (przebitki na wiadomą scenę tego nie zmieniają). Stawia na głowie klasyczną scenę z „Prawdziwego romansu” i dorzuca do niej nowe twisty i wolty tylko po co?

Trudno mieć jednak do Tarantino pretensje o to, że stawiając sobie poprzednimi filmami poprzeczkę tak wysoko, teraz ma problem z jej kolejnym pokonaniem. Reżyserem jest wielkim, a „Django” z pewnością jest filmem bardzo dobrym (choćby dlatego, że oryginalnym i nie do podrobienia). Ale to nie znaczy, że z automatu trzeba się zachwycać wszystkim, co nakręci. Szczególnie, że dziwić może jeszcze jedna rzecz, która w „Django” mi przeszkadzała – dziwny montaż. Przynajmniej w trzech miejscach miałem duże wrażenie, że coś z hukiem wycięto, a całości nie posklejano tak jak należy – a tego po Tarantino nie powinno się raczej spodziewać. Jeden z tych momentów to scena, w której bohaterowie schodzą z gór i ktoś tam zaprasza ich na kawę. Drugi, podobny, to nagła retrospekcja w trakcie najazdu KKK – tu już niczego nie brakowało, ale sposób posklejania całości był taki sobie. W ogóle cała ta scena niepotrzebna raczej. Dodano ją jako jakieś usprawiedliwienie? Tak, mówimy „nigger” i pokazujemy KKK, ale dla równowagi zróbmy z nich kompletnych idiotów.

Boli też zmarnowanie potencjału paru aktorów. Don Johnson, Jonah Hill… Zoe Bell. Kurde, największe zaskoczenie. Mamy scenę z tropicielami D’Artagnana. Dostrzegamy wśród nich Toma Saviniego i jakąś postać z twarzą ukrytą w chuście. Myślę sobie: „o, chyba jakaś babka, będzie twist”. Potem postać w chuście coś tam ogląda, widać zarys piersi, myślę sobie: „o, na pewno babka, będzie twist!”. Potem chusta nieco opada, ale nadal nie wiadomo, kto się za nią kryje. I zagadka się nie rozwiązuje, bo twista nie ma, a nasza zachustowana postać ginie. I ja potem czytam napisy końcowe i widzę dopiero, że to Zoe Bell była. Strasznie zmarnowany potencjał „aktorski”. Na pewno lepiej byłoby popatrzeć na jakieś jej popisy kaskaderskie niż np. na Kerry Washington, która w całym filmie tylko wrzeszczy i płacze. Nie tylko aktorów zresztą zmarnowano – nie podoba mi się zupełnie olanie Fritza (albo coś przegapiłem). Aż się prosiło o jakąś scenę na końcu: „To jest Fritz, poznajcie się”, a Fritz się kłania.

Na drugim biegunie trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia do głównej obsady. Foxx, Waltz, Jackson i Di Caprio robią swoje i są w tym świetni. Choć… 😉 nie dziwi mnie brak nominacji do Oscara dla Leosia, bo miał już w swojej karierze wybitniejsze role. Zresztą, cały ten hype na jego postać, że sadysta, że taki, że owaki – zupełnie nieuzasadniony. Aniołkiem nie był, ale diabłem też nie.

I to by z grubsza było chyba tyle. Ponarzekałem sobie, bo trochę się zawiodłem (a gdyby jeszcze muzykę z „Django” wyciąć i w jej miejsce wstawić jakieś zupełnie zwyczajne kawałki to pewnie już w ogóle nie zastanawiałbym się nad 8). „Django” jest przegadany (co zwykle w filmach Tarantino było zaletą; teraz nie jest) i o pół godziny za długi (szczególnie o sceny za bardzo komediowe), ale w kinie zobaczyć go warto i co do tego wątpliwości nie mam. Bo pomijając wszelkie jego słabości, jest to kino, którego inni reżyserzy nie są nam obecnie w stanie dać, choćby i na uszach stanęli. W zabawie z kinem, popkulturą (a ostatnio i historią) Tarantino wciąż jest najlepszy.

(1471)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004