×

Alex Cross

[Już wiem, jak wygląda pomroczność jasna – właśnie ją mam i nie wiem jak zacząć…]

Bo niektóre filmy są po prostu skazane na porażkę…

Tytułowy bohater to czarnoskóry detektyw-psycholog, którego postać dla celów książkowych stworzył James Patterson. Patterson, koleś od pokera samego Richarda Castle’a, jak przystało na każdego wziętego pisarza nawiązał romans z Hollywood, w wyniku którego (romansu, a nie Hollywood) nakręcono do tej pory dwa całkiem udane filmy – ekranizacje powieści Pattersona. Bez szału, ale udane. „Kolekcjoner” i „W sieci pająka” miały wszystko, co porządnemu thrillerowi z twistem potrzeba i choć do poziomu takiego np. „Siedem” równać się nie mogą, to jednak obejrzenie ich nie jest stratą czasu. No i przede wszystkim miały Morgana Freemana w roli Crossa.

„Alex Cross” Morgana Freemana nie ma i to jest największy ból tej produkcji. Aktora o charakterystycznym głosie zastąpił niejaki Tyler Perry i jeśli w tej chwili pytacie się w myślach „Kto?” to już wiecie, że taka zamiana raczej wyjść na dobre nie mogła. Przerażenie jeszcze większe bierze (i pytania o stan umysłu ludzi od castingu), gdy rzuci się okiem na wcześniejsze dokonania Perry’ego. To człowiek orkiestra, który z tak lubianego przez mu… afroamerykańskich aktorów wcielania się w dziesięć ról w jednym filmie uczynił sposób na życie. Wylansował (nie wiem, jakim cudem, mnie już plakaty odrzucają) postać Madei (nie, nie Madeja, Madea to kobieta) i trzepie z nią kolejne, coraz bardziej kuriozalne (sądząc po plakatach, bo przecież nie widziałem żadnego) filmy. Będąc sobie sterem, żeglarzem i okrętem (czyt. scenarzystą, aktorem i reżyserem). I spoko. Amatorów takiej rozrywki na pewno nie brakuje i nie mnie ją osądzać ( 😉 ). Tylko skąd pomysł na nagłą zmianę emploi i rolę jakże odmienną? Doszliśmy na Q-Fejsie do wniosku, że to jedna wielka zmyła i „Alex Cross” wbrew napisom końcowym to kolejny odcinek Madei, napisany, wyreżyserowany, obsadzony i zagrany przez Perry’ego. Innego rozwiązania nie ma.

No i spoko. Ma chłop ambicję, ale oprócz ambicji przydałyby się też jakieś aktorskie umiejętności. A z tymi jest krucho. Pal licho, gdy jest smutny – wielka łza płynie mu po poliku i wiadomo, że jest smutny. Gorzej, gdy jest wesoły, wkurzony bądź romantyczny – wtedy nie ma mu co z oka polecieć, żebyśmy się mogli domyślić, co właśnie odczuwa nasz tytułowy bohater.

Ostatecznie jednak co tam kiepski aktor, gdy film jest dobry. Tu niestety też jest słabo, bo brak Freemana to nie jedyna zmiana in minus na rzecz „poprzednich” filmów o Crossie. Poprzednich wziąłem w cudzysłów, bo „Alex Cross” to prequel opowiadający o początkach naszego bohatera i obliczony zapewne na szesnaście kolejnych części, które mam nadzieję, że nigdy nie powstaną. Filmowi brak również tych wszystkich elementów, które sprawiają, że mroczny thriller chce się oglądać (mroczny też powinienem wziąć w cudzysłów, bo to chyba najbardziej jasny mroczny thriller, jaki w życiu widziałem). Zwrotów akcji, niespodziewanego zakończenia, opadu szczeny na widok „who dunnit” i uświadomienia sobie, że choć przez cały seans podejrzewaliśmy każdego łącznie ze statystami, to i tak nie obstawiliśmy dobrze. A przecież czegoś takiego moglibyśmy się spodziewać po filmie o Aleksie Crossie. Owszem, coś tam się starają zrobić w tej kwestii, ale ostatecznie wygląda na doklejone na siłę.

Film mógł więc jedynie uratować dobry aktor, któremu byśmy współczuli (bo jego los smutny jest, ale to już wiemy z poprzednich/następnych filmów), któremu byśmy kibicowali, za którego trzymalibyśmy kciuki. Na pewno nie Tyler Perry.

„Aleksa…”, jeśli już koniecznie trzeba oglądać, to można to zrobić dla Matthewa Foksa, który co prawda po „Loście” zapowiadał, że do aktorstwa nie wróci, ale mu przeszło. Schudł, przypadkował i stworzył postać naprawdę groźnego badguya (nawet jeśli śmiejemy się w kułak na jego widok płynącego sobie w rurze), którego żal dla tak słabego filmu. 4/10

(1457) 

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004