×

Postrach nocy [Fright Night]

Oryginalny „Fright Night” był jednym z moich ulubionych filmów, odkąd obejrzałem go dawno temu po raz pierwszy. Piszę w czasie przeszłym trochę asekuracyjnie, bo myślę, że film ten wciąż należy do moich ulubionych – po prostu, ostatni raz widziałem go pewnie z dziesięć lat temu i, cholera wie, co sądziłbym o nim, gdybym zapodał sobie powtórny seans (a raczej ponasty). Myślę jednak, że nadal by mi się podobał, mimo spowijającej go coraz grubszej warstwy kurzu.

Gdy dowiedziałem się, że robią remake, zdziwiłem się. Zdziwiłem się, bo zawsze uważał, i chyba nie bez racji, że mimo całej fajności tego filmu, to pozostaje on dziełem znanym mało, co najwyżej średnio. Podczas gdy każdy wspomina Freddiego (a ja wciąż nie mogę zapamiętać, jak się powinno pisać to imię… Freddy, Freddy, Freddy, Q!), Jasona i innych jako strachy swojego dzieciństwa, to o Charleyu i jego sąsiedzie bywało raczej cicho. Może dlatego, że zbyt dużą dawkę humoru niósł ze sobą, by kogokolwiek przestraszyć na tyle, by być zapamiętanym na starość. Co nie zmienia faktu, że filmem był zacnym. No i patrząc na to z tej strony – decyzja o kręceniu remake’u dobrego filmu o wampirach w czasach, gdy powróciła moda na wampiry była zrozumiała.

I o ile średnio jestem w stanie zrozumieć sens remake’owania wszystkiego co tylko się da, to od strony biznesowej mnie to nie dziwi. Remaki zarabiają – kręcimy je. Remaki zwykle są krytykowane, ale zarabiają – kręcimy je.

A dlaczego remaki są krytykowane? Głównie dlatego, że zrobić dobry remake to sztuka. Nie można kopiować wszystkiego jak leci bez żadnych zmian, bo… no bez sensu i tyle. Trzeba więc coś zmienić, unowocześnić może. Ale jak to zrobić, żeby było dobrze? Przecież skoro remakujemy jakiś film, to znaczy, że jest on dobry (czasem remakują też złe filmy, ale to w sumie kwestia subiektywna), a skoro jest dobry, to zmianami można to zepsuć na gorsze. Sztuką jest poprawienie tego co dobre na jeszcze lepsze. Sztuką jest sprawienie u widza przekonania, że obejrzał coś, co miało sens odtwarzania na nowo znanej historii. Sztuka ta udaje się rzadko, może nawet prawie wcale. I jedno jest pewne – nowemu „Postrachowi nocy” się ta sztuka nie udała. I choć miałem wobec niego pozytywne przeczucia, to oryginałowi nie dorósł nawet do pięt.

Zabite dechami przedmieście. Do jednego z domów wprowadza się właśnie nowy sąsiad Jerry (Colin Farrell). Pod urokiem Jerry’ego są wszystkie panie z okolicznych domów. W przeciwieństwie do dwóch nastolatków, którzy podejrzewają, że Jerry jest wampirem. Sprawę do końca będzie musiał jednak rozstrzygnąć trzeci nastolatek (Anton Yelchin), gdy jego podejrzliwi kumple zaginą bez śladu.

Zaczęło się nieźle. Senne przedmieście pośrodku niczego (w sumie nie wiem, czy „przedmieście” to dobre określenie, czy raczej powinienem napisać „ludna bezludna wyspa”), krwawy atak wampira, w miarę sympatyczne nastolatki rzucające w miarę sympatyczne teksty do kolegów i rodziców, flirtujący wieczorem nowy sąsiad w podkoszulce – dobry klimat młodzieżowego filmu z lat 80. w miarę porządny. Mogło być tylko lepiej.

Ale nie było. Głównie za sprawą zmian, jakie wprowadzono w oryginalnej historii znanej z filmu Toma Hollanda. Właściwie wszystko co pozmieniane nie wypaliło. Beznadziejne było wprowadzenie do całej historii. Żadnych podejrzeń, dwuznaczności, niedopowiedzeń – ot po prostu kumpel głównego bohatera powiedział mu, że jego nowy sąsiad jest wampirem i już. Akcja się zawiązała. Jak gdyby żal był reżyserowi czasu na wykorzystanie motywu „podejrzewam, że jesteś wampirem, ale nikt mi nie wierzy”. Nie było tu czegoś takiego. Nie było możliwości, żeby wczuć się w rolę głównego bohatera, który zna prawdę, ale ile razy próbuje ją komuś powierzyć, to napotyka na mur ironii. Tej bezsilności, którą czuje się wiedząc o czymś na pewno, a nie mogąc podać żadnych dowodów na poparcie swoich racji. Tego poczucia, że wszyscy traktują cię jak idiotę i zastanawiają się, skąd bierzesz towar. Nie było czegoś takiego. Jerry ani przez chwilę nie był wampirem. Był nim od początku właściwie i to było beznadziejne rozwiązanie zabijające przyjemność z historii ograniczonej w zasadzie do śledzenia tego, kto kogo pokona (a i samej walce brak było jakiegoś powera wyjątkowego). Gdy syn powiedział matce, żeby nie wpuszczała sąsiada, to ta go nie wpuściła i tyle. Uwierzyła synowi bez szemrania. Trochę kpienia gdzieś tam po drodze było, ale niewiele.

Peter Vincent… Niepokoił od samych materiałów promocyjnych. Albo go nie było, albo był jakiś taki dziwny, nowoczesny. I rzeczywiście, nowy Peter Vincent jest nowoczesny. Jest iluzjonistą z Las Vegas, jest młody, jest postacią komediową. Źle, źle, źle. To kolejna niepotrzebna zmiana. OK, stary papcio w staromodnym ubranku prosto z zakurzonego telewizyjnego show to nie jest coś, co pasuje do naszego „wspaniałego” XXI wieku, gdzie wszyscy są młodzi, piękni i mają fajne gadżety, ale właśnie taki papcio był tu idealny. Bo to opowieść o wampirach, które boją się kołków i święconej wody, a nie emokolesie błyszczący na słońcu jak kula w dyskotece. I do walki z nimi potrzebny był taki tchórzliwy i sceptyczny Van Helsing dla ubogich, a nie rockman, którego swędziało krocze od skóry nie przepuszczającej powietrza.

Te i inne zmiany na gorsze sprawiły, że już właściwie od pół godziny filmu byłem znudzony. Marne żarciki i tekściki mnie nie śmieszyły, film nie trzymał mnie w żadnym napięciu (oczywiście nigdy się nie dowiem, jakie byłyby te moje wrażenia, gdybym nie znał oryginału – myślę, że trochę lepsze), a szczerzący się Farrell śmieszył, a nie straszył. Powstał nijaki film, w którym nie zdołano subtelnie połączyć strachu i humoru z postaciami, którym do tych oryginalnych brakuje dużo. 4/10
(1294)

PS. Aśkowi film się podobał. Nie znała oryginału.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004