„Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz” mówi znane przysłowie. W przypadku nowego serialu stacji CBS bardziej pasowałoby powiedzenie mojej babci: „Jak się nie ma miedzi, to się na dupie siedzi”. #wPunkt
Film czy serial to taka bestia, która oprócz jakiejś fajnej fabuły, przemyślanego scenariusza czy rzucającego na kolana aktorstwa musi też przy okazji wyglądać. Na film/serial musi się fajnie patrzeć, bo gdyby chodziło tylko o np. muzykę to wystarczyłoby kupić płytę z soundtrackiem. A tylko o fabułę to wystarczyłaby książka. Ruchome obrazki wynaleziono w tym celu, by dać widzowi (nieprzypadkowa nazwa) coś, co uzupełnia dźwięk i intrygę przy okazji zastępując wyobraźnię. Czasem zderzenie wyobraźni z tym, co widzimy okazuje się bolesne.
Bolesne w przypadku ZOO, bo o tym serialu mowa, okazuje się może i nie zderzenie oczekiwań ze stanem faktycznym, co sposób wizualizacji podejmowanego przez serial problemu. To podstawowy kłopot ZOO – prosty fakt, że opowieść o buncie zwierząt po prostu musi też dobrze wyglądać. A jeśli nie wygląda, to choćby cała ekipa stanęła na głowie i zaczęła czarować, nie będzie suspensu w scenie, w której bohaterów atakują słabo animowane lwy, bądź jeszcze słabiej wstawione na greenbox. No też lwy :P. Wyjdzie z tego jedynie jakaś umowna scena, w której reżyser mruga do widza okiem i mówi: „Staraj się nie patrzeć na to, że kiepsko to wygląda. Postaraj się wczuć i wyobrazić sobie, że atakują cię lwy, a nie lew animowany i powielony w programie komputerowym”. Ale tak prosto to było może ze dwadzieścia lat temu. Teraz widz ma wymagania (i słusznie, kino/telewizja ma już sporo broni w swoim arsenale, dzięki której fajnie potrafi przenieść na ekran praktycznie wszystko) i umownym lwem go się nie kupi. Dlatego z mojej strony sprawa jest prosta: nie jesteś w stanie czegoś pokazać tak jak powinno to wyglądać – nie pokazuj tego. Zrób serial, w którym koledzy gadają ze sobą przez cały odcinek.
Twórcy ZOO nie potrafili jednak zaakceptować swoich ograniczeń i oprzeć się pokusie przeniesienia na mały ekran powieści Jamesa Pattersona (tak, ten Patterson od Aleksa Crossa) i Michaela Ledwidge’a. Fabuła serialu opiera się na prostym pomyśle: co by było, gdyby kiedyś zwierzęta zwróciły się przeciwko ludzkości? No byłoby kiepsko, to na pewno. Serial nie pozostawia ku temu żadnych wątpliwości. Ww. lwy atakują zarówno sympatycznych naukowców na sawannie w Botswanie, jak i biegają po amerykańskim mieście po uprzedniej ucieczce z ogrodu zoologicznego. Na ich tropie jest młoda dziennikarka, która dziwne zachowania zwierząt łączy z niedawną zmianą dostawcy pożywienia do zoo. Według niej, nowa karma może być odpowiedzialna za nieprzewidywalne zachowanie zwierząt.
W pilocie wyłożono już chyba wszystkie karty na stół i nie zostaje nic więcej do odkrycia. Wraz z upływem kolejnych odcinków powinien dokonać się więc jeszcze wyraźniejszy podział na linii Ludzie/Zwierzęta, a dla tych pierwszych pewnie rozpocznie się gra o przetrwanie. Czyli zupełnie coś takiego jak w The Walking Dead tylko zamiast zombiaków zjadać nas na śniadanie będą zwierzaki.
I nie byłoby to jakimś wielkim problemem, gdyby serial został zrealizowany na poziomie The Walking Dead. Ale nie jest i nawet ciężko się temu dziwić. Bo co innego charakteryzacja żywego trupa, a co innego animowany dziki zwierzak, czy choćby żywy, ale ukryty za niewidoczną szybą. Taką iluzję dałoby się utrzymać jedynie do pierwszych sekund konfrontacji. A potem to już śmiech na sali, który całkowicie przekreśla ten serial, nieważne czy oprócz tego jest zły, dobry, sztampowy, oryginalny, łotewer.
Podziel się tym artykułem: