Miło mi donieść, że pewien pozytywny trend, jaki zaobserwowałem w zeszłym roku wcale się nie skończył. W ostatnich miesiącach właściwie znikąd pojawiło się kilku reżyserów, którzy swoimi filmowymi debiutami podbili serca wielu, w tym również i moje. Troszeczkę naciągam sprawę z tym „znikąd” i „debiutów”, ale nie wdając się w szczegóły rzeczywiście tak to wygląda, gdyż z dużym ekranem żadne z nich nie było do tej pory kojarzone. Tymczasem na ich filmach, po których nikt wielkich nadziei mieć nie mógł (do czasu pierwszych recenzji) śmialiśmy się do rozpuku, ale i troszeczkę sraliśmy w gacie z cieni na trzecim planie. Oznajmiając potem, że oto trafiło się nam coś świeżego, choć czerpiącego pełnymi garściami z gatunku najpopularniejszego z popularnych – horroru. I tak wielką przyjemnością zakończyły się seanse „What We Do in the Shadows„ duetu Jemaine Clement, Taika Waititi, „Housebound„ Gerarda Johnstone’a oraz „The Babadook„ Jennifer Kent.
Teraz do tej listy nieśmiało możemy dopisać również Grega Francisa, który do tej pory nabierał wprawy głównie w produkcjach telewizyjnych z gatunku „Akta FBI”, czy „Opowieści o duchach”. Jego fabularny debiut – „Poker Night” – z pewnością nie jest aż tak dobry jak trzy wymienione wyżej filmy, ale przyjemności z seansu nie można mu odmówić. Zaowocowały lata spędzone na kręceniu telewizji spod znaku sensacji, policji i dreszczyku – wszystko to Francis wykorzystał w swoim filmie, który swoją budową nawet trochę przypomina zestaw telewizyjnych historii a’la „1000 najdziwniejszych śmierci” itp.
Witajcie w Warszawie. A właściwie to w Warsaw, choć Warszawa brzmi bardziej intrygująco. Otóż w związku z rosnącą tam przestępczością, postanowiono sprowadzić do miasta zasłużonych policjantów z całego kraju, którzy – często już na emeryturze – mogliby służyć swoim doświadczeniem młodym detektywom. I tak kwiat seniorskiej policji zbiera się wieczorami na tytułowym „pokerku”, w trakcie którego starają się wpoić wybranemu młodziakowi jak najwięcej swoich dobrych rad, by mógł zostać jak najlepszym gliniarzem. Wszystko poparte przykładami z własnej kariery. Młodziakowi przyda się to bardziej niż myślał i o wiele szybciej niż przypuszczał. Tuż po wyjściu z pokera zostaje bowiem porwany przez zamaskowanego oprycha. Naćpany budzi się w zimnej piwnicy kilka dni później.
Z opisu pewnie widać, że mamy do czynienia z filmem z gatunku „lepiej za dużo nie wiedzieć przed seansem” i trochę rzeczywiście tak właśnie jest, choć nie do końca. Nie będę się jednak wdawał w szczegóły, żeby za dużo nie nachlapać. Powiem tylko tyle, żebyście nie spodziewali się na koniec twista takiego, po którym nie będziecie mogli spać kilku nocy. Bo i nie całkiem chyba o takiego twista tu chodzi.
Ciekawsza od nudnego oczekiwania na twist jest konstrukcja „Poker Night”, dzięki której cały czas się coś dzieje i reżyser może sobie powspominać co ciekawsze przypadki z jego pracy w telewizji. Czasowo skaczemy po kilku płaszczyznach sprawnie poruszając się między teraźniejszością, retrospekcjami i retrospekcjami w retrospekcjach. Łatwo byłoby w takiej sytuacji o miszmasz, ale niczego takiego tu nie ma, bo pogubić się nie sposób. Może jest tylko z jeden taki moment, gdy w tej misternej (choć przystępnie misternej – nie ma tu mowy o żadnych artystycznych zacięciach Francisa, który zrobił film tylko i wyłącznie rozrywkowy) układance czujemy, jakby czegoś brakowało. Poza tym wszystko gra.
Z innych fajnych rzeczy, jakie zwróciły tu moją uwagę, wymienić trzeba jeszcze prosty pomysł z upiorną maską rodem z zepsutego dinozaura z „Super Mario Bros.”. W 99% przypadków, gdy reżyser nie chce zdradzić tożsamości swojego bohatera to filmuje go od tyłu, albo do szyi – no w każdym razie tak, by nie pokazać twarzy. Francis postanowił się nie męczyć. Jego oprych cały czas prezentowany jest w masce, nawet w scenach, w których w rzeczywistości nie miał jej na sobie. Dodaje to upiorności normalnym scenom, a reżyserowi zapewnia święty spokój.
Całość jest bardzo fajnie sfilmowana. Nie umiem tego opisać słowami, więc nie będę próbował. Powiem tylko, że bardzo lubię taką właśnie kamerę, jakakolwiek ona nie jest. Często spotyka się ją właśnie w takich rozrywkowych filmach z pomysłem i bez ambicji („Cellular„ – ten tytuł zawsze w tym przypadku podaję za przykład”). Całości dopełniają ciekawie dobrani aktorzy, wśród których znajdziecie wiele serialowych pysków. Jest Ron Perlman „Synowie Anarchii„, Giancarlo Esposito „Breaking Bad„, Titus Welliver „Synowie Anarchii„. A także Ron Eldard, którego dawno w niczym nie widziałem (bo nie oglądam „Justified”, wiem :P). (Nie wiem, kto doradził mu ten botoks na polikach). Od doświadczonego towarzystwa z kolei za bardzo odstaje Beau Mirchoff, w roli głównego bohatera. To najsłabszy element tego filmu, zdecydowanie do wymiany na Charltona Hestona („Wayne’s World 2” reference). 8/10
(1845)
Podziel się tym artykułem: