Szczerze powiem, że nie wiem, jak ocenić to, co zobaczyłem wczoraj na pokazie przedpremierowym. Gdyby reżyserem filmu nie był Patryk Vega to pewnie jeszcze bym się łudził, że – jak to w przypadku „Miasta 44„ na Narodowym – pokazano widzom „wersję niedokończoną”. Skala moich ocen nie jest stworzona do sensownego oceniania takich produktów filmopodobnych, w których aż zgrzyta od niedoróbek i nieporozumień. A z drugiej strony, gdyby mnie ktoś spytał, to powiedziałbym, że bardziej podobały mi się „Służby specjalne” niż taki „Sęp„. I choć ocenę dostaną taką samą, a dalej w tej recenzji będzie samo narzekanie, to pamiętajcie, że to jedynie ocena wystawiona dlatego, że zwykle wystawiam oceny. W kategorii filmu bowiem nie ma tu czego oceniać. Efekt wyszedł taki, jakby do kamery dobrało się w miarę utalentowane dziecko. 5/10
Póki początek to jeszcze dwa słowa o moim stosunku do Patryka Vegi, żeby zwolennicy teorii spiskowych, dla których przeznaczone są „Służby…” mogli powiedzieć: no tak, ma coś do kolesia i dlatego zjechał ten genialny film, szkoda czasu na czytanie. Otóż filmów Patryka Vegi nie lubię. Myślę, że ciężko byłoby znaleźć reżysera, którego aż dwa filmy dostały ode mnie jedynkę. A Vedze się to udało. Raz za „Ciacho„ i raz za kultowego prawie wszędzie „Pitbula„. Film, bo serialu nie oglądałem i skoro już przy nim jestem to przyznam, że gdy czasem mignie mi w telewizji to wygląda ciekawie. I zawsze się dziwię, czemu film był taki beznadziejny, skoro serial wygląda znośnie.
Ale nie byłem przed seansem nastawiony anty, to na pewno.
„Służby specjalne” to historia trójki bohaterów z różnym backgroundem (Kamilla Baar mode on). Wojskowy, stary esbek oraz laska zdaje się z ABW po likwidacji WSI dostają pracę w nowej, specjalnej jednostce, której zadaniem jest dbanie o losy kraju i reagowanie w wyjątkowych sytuacjach, które wymagają – zdaniem mocodawców – załatwienia po cichu i bez śladów. Przekonani o tym, że w Polsce trwa ciągła wojna podejmują się zadań, w których muszą zapomnieć o swoim człowieczeństwie, a wskazanego wroga traktować jak „paproch”.
Nie będzie w tej recenzji za dużo wątku politycznego, popiszę sobie tylko i wyłącznie o filmie. Od polityki powstrzymam się głównie dlatego, że prawdę powiedziawszy szybko się pogubiłem czy to film antyPOwski, czy antyPISowski i czy w ogóle antyjakiś. Chyba dla każdego jest antyinny. W zależności od punktu widzenia będzie pewnie sfinansowany przez PO, sfinansowany przez ruskich, sfinansowany przez krasnoludki. Reżyser nie ułatwia zrozumienia swoich intencji, a film przeznacza dla widza, który ogląda na bieżąco wiadomości, śledzi afery i oburza się, gdy słyszy akronim „WSI”. Ja wiadomości oglądam i afery śledzę, ale widocznie za mało, żeby się we wszystkim połapać. Pomotałem się wraz z ekranowym poćwiartowaniem Giertycha (to nie metafora) i na karb kiepskiego scenariusza zrzucam taką a nie inną reakcję.
No bo cóż, scenariusz tu kuleje. Vega zmieszał w jednym tyglu kilka najgłośniejszych spraw ostatnich lat (Blida, Lepper itp.) i przedstawił „swoją” wersję wydarzeń. Biorę to swoją w cudzysłów, bo żadnych cudów nie odkrył, które nie byłyby już szeroko omawiane tu i tam w sprawie tzw. Seryjnego Samobójcy. Wedle reżysera za tymi wszystkimi samobójstwami stoją tytułowe służby i oczywiście wszystko co podejrzane wydarzyło się przez kilka ostatnich lat to ich sprawka. Być może tak, być może nie (jestem ostatnią osobą, która uwierzyłaby w to, że Prawdę zna reżyser „Ciacha”) – w płynny film się to nie układa. Oczywiście możecie napisać, że nie zrozumiałem filmu, jestem tępym lemingo-pisiorem, który nie wie, co naprawdę się dzieje w kraju. Nie będę mógł się rzucać, że nie macie racji, bo macie.
Kolejne afery (nie padają nazwiska, ale wątpliwości żadnych nie ma; no może poza brakiem konsekwencji – reżyser pokazuje nam panoramę Warszawy z gotowym Stadionem Narodowym, a potem oglądamy samobójstwo Blidy) i ich rozwiązanie przez SS mieszają się z życiem prywatnym bohaterów, a w nim też pomieszanie z poplątaniem. Choć reżyser sprytnie sobie wymyślił, że każdy z nich napotka na swojej drodze socjopaty katharsis w trzech różnych odmianach. I tak esbek zaczyna się nawracać, gdy dowiaduje się, że ma guza trzustki, ABW-ianka się zakochuje mimo swojej niechęci do mężczyzn, a wojakowi marzy się zostanie tatą. Wyjątkowo grubo ciosane to metafory.
Ale prawdopodobnie dałoby się to dobrze oglądać, gdyby nie kilka filmowych grzechów śmiertelnych.
Grzech nr 2 (bo 1 to scenariusz; scenariusz nie kończy się na opowiedzeniu dajmy na to szokującej historii, trzeba jeszcze umieć ją opowiedzieć) – aktorstwo. Główna trójka dała radę – najbardziej Chabior, który jest najjaśniejszym punktem filmu i postacią cudnie zblazowaną, gdy już się rozkręci. Udaje mu się rzucić kilka naprawdę dobrych, soczystych tekstów („Śmiertelny brydż” 🙂 ) i błyszczy. Olga Bołądź rolę ma kijową, ale wygląda imponująco. Widać, że potrenowała, szkoda tylko, że nie dane jej było pokazać efektów szkolenia w walce wręcz, na które też bodajże się wybrała. Ma w filmie dwie sceny walki, obie zmontowane w obowiązkowy sposób w sytuacjach, gdy aktor nie potrafi się bić – duże zbliżenia, szybkie cięcia, trzęsąca się kamera. Aktora numer trzy nie znam (przypominał mi Tweenera), ale zastrzeżeń do niego również nie mam. No to czemu narzekam na aktorstwo? Bo poza nimi jest prawdziwa rozpacz. Ale taka prawdziwa, prawdziwa. Jeszcze tylko trzeci plan Lubosa można uznać za udany, a tak poza tym to tragedia. Naturszczycy deklamują swoje teksty karabinem maszynowym bez intonacji. Najlepsze nawet dialogi brzmiałyby w ich ustach drętwo i uszom nie wierzyłem, że można zdecydować się na taki krok. Na rany, w siódmym planie – OK, ale 90% obsady dukająca beznamiętnie kolejne linijki tekstu? Niestety, nawet w najbardziej poważnych/wzruszających sytuacjach ciężko się powstrzymać od śmiechu. Pogrzeb chyba nigdy nie był tak zabawny jak w „Służbach specjalnych” – wszystko przez kiepskie aktorstwo księdza i wdowy.
Grzech nr 3 – dialogi. Nie ma nic gorszego niż kiepskie dialogi w ustach jeszcze gorszych aktorów. No może tylko dialogi pełne słów, których aktorzy nie potrafią wiarygodnie przekazać. A tutaj okazji do tego ostatniego jest multum. Przede wszystkim słownictwo „specjalistyczne”. Wszelkie grypsy charakterystyczne dla wojska, służb specjalnych, innych jednostek. Nikt tu nie mówi „normalnie”. Dialogi upstrzone są twórczością słowozgięciową, jakby od jej ilości rosła jakość filmu. A jest wręcz odwrotnie. Twórcy filmu nie nadążają z tłumaczeniem wszystkiego – praktycznie każde slangowe słówko wytłumaczone jest napisami na ekranie. Uwierzcie mi, w życiu się tyle nie naczytaliście na polskim filmie. Czasem napisy zajmują pół ekranu, bo trzeba wytłumaczyć o czym ktoś mówi i kim jest. Straszne. Niemal tak straszne jak przekleństwa – jak to w polskim filmie dużo ich, a mało które brzmi jak należy. Kiedy Beata Kawka na początku wygłasza złożony w 75% z przekleństw monolog o dojebie spróbujcie się nie śmiać – wyzywam Was! Slang i joby dopełnia nowomowa. Jedna z bohaterek, pewnie bizneswoman, do każdego zdania dorzuca angielszczynę ((C) Arek). „Czekam na standbaju na twój kol, zadzwoń na asapie”. BOKI ZRYWAĆ! takie to nienaturalne. I ja wiem, że są osoby, które tak mówią, domyślam się, że reżyser zna przynajmniej kilka takich – ale nie o to chodzi, że są. Nawet jeśli są, ale na ekranie brzmi to nienaturalnie, to trzeba z tego zrezygnować. Inaczej widownia padnie ze śmiechu przy każdym otworzeniu ust.
Grzeszek numer 4 – aeriale. Kolejny przykład niezrozumienia zasady, że często mniej znaczy więcej. Aeriale – zdjęcia lotnicze. Zwykle wzbogacają wizualną warstwę filmu, ale – jak się domyślam – tanie nie są. Pierwsza lampka ostrzegawcza zapaliła się, gdy wśród wymienionych przed filmem firm, które złożyły się na efekt końcowy znalazła się jakaś ekipa od zdjęć lotniczych. Pewnie dali zniżkę, bo praktycznie każda scena w „Służbach specjalnych” zaczyna się od lotniczej panoramy. Nie przeczę, szczególnie przeloty helikopterów nad Afganistanem i Hindukuszem wyglądają z tej perspektywy bardzo ładnie, ale przy piątym sekundowym ujęciu Warszawy z lotu ptaka znów trudno powstrzymać się przed uśmieszkiem. A potem jest ich dziesięć, piętnaście, do znudzenia. „Żeby chamy widziały”, jak to mawia gambit. (W nawiasie warto dodać, że na szczęście, choć sponsorem jest też Philipiak, to garnki mignęły mi na dłużej przed oczami chyba tylko w jednej scenie).
Podsumowując – wszystko, co mogło być dobre w tym filmie zostało kompletnie zabite przez niezamierzoną komediowość. Nie sposób traktować poważnie tej półamatorskiej pod większością względów produkcji. Obronią się niektórzy aktorzy, obroni się warstwa wizualna i fajny momentami klimat, a także kilka scen dla odmiany zamierzenie zabawnych. Ale o poważnym traktowaniu tego filmu nie ma co mówić. Nawet jeśli jest w nim trochę prawdy (a niechby i sama) to została zabita parodią thrillera politycznego. Thrillera politycznego, który w drugiej połowie ogląda się już troszkę lepiej, ale pewnie dlatego, że przez godzinę widz zdąży się przyzwyczaić do tej farsy.
Jako „wake up call” dla niektórych może i będzie kultowy, ale pod względem czysto filmowym – niedostatecznie.
(1782)
Podziel się tym artykułem:
Angloszczynę 😉