×

The Lincoln Lawyer

Lubię thrillery prawnicze. Dawno żadnego nie widziałem. Gdy obejrzałem zwiastun „The Lincoln Lawyer” miałem nadzieję na to, że w końcu zobaczę jakiś fajny prawniczy thriller z twistem na koniec. Nawet QL-a dałem. Film obejrzałem i niestety, był taki sobie. Twista nie stwierdzono. I może dlatego mało już fajnych thrillerów prawniczych, bo wszystkie fajne pomysły ukradł John Grisham?

Thriller prawniczy. Tak sobie jeszcze raz napisałem, bo za mało tego określenia było w pierwszym akapicie.

Główny bohater filmu jest cwanym prawnikiem, który nie cierpi na wyrzuty sumienia z powodu bronienia przestępców. Świadomy luk w prawie oferuje swoje usługi przeróżnym rzezimieszkom (oczywiście potem się okazuje, że to dobre chłopaki tylko przy okazji narkotykami handlują) i nieźle na tym wychodzi. Pewnego dnia w jego łapy trafia ciekawa sprawa. Bogaty młodzieniec (Ryan, kaman, już prawie czterdziechę masz na karku) zostaje oskarżony o pobicie dziewczyny, którą poznał w nocnym klubie. On twierdzi, że tego nie zrobił i że zostaje wrabiany. Czy mówi prawdę?

Pierwsze pół godziny jest fajne. Główny bohater jest na swój sposób sympatyczny i dowcipny, no i potrafi rzucić jakimś hasełkiem od czasu do czasu. Swoją drogą w takich rolach najbardziej widzę McConaugheya i szkoda, że częściej grywa w jakichś pierdołach polegających na bieganiu w słońcu po plaży. Potem sytuacja się zagęszcza i nadzieja rośnie. A potem zaczyna się długa podróż w dół po straconej szansie.

Problemem filmu jest niezbyt emocjonująca akcja. Podczas, gdy w trakcie procesu Carla Lee człowiek trzymał kciuki, żeby go uniewinnili (swoją droga minęły od „Czasu zabijania” lata, a Matt w roli prawnika z południa wciąż ma jeden sposób rozwiązywania problemów – narąbać się), to tutaj nie ma za kim trzymać kciuków. A kiepska sytuacja, w którą wpakował się bohater wcale nie wydaje się trudna do wykaraskania (swoją drogą – i tu zaspoileruję dwa filmy w zależności od tego, kto który widział, ale jeśli nie widział żadnego to nie zaspoileruję – tak samo jak ktoś widział oba 🙂 – podobny punkt wyjścia był w „Nothing but the Truth” więc można powiedzieć, że kotlet jest odgrzewany – choć i tak najpierwsza była książka Connelly’ego, na podstawie której powstał TLL), więc raczej nie ma mowy o niepewności jak się to wszystko skończy (zakończenia są ze cztery, żadne zajebiste).

Dobre więc w zasadzie jest tylko pierwsze pół godziny filmu. I nadzieja na dobry ciąg dalszy jest, i kilka fajnych grepsów, i muzyka jest fajna, a całość przypomina film kryminalny z lat siedemdziesiątych zmieszany z jakimś tanim exploitationem. A potem to już się tylko człowiek zastanawia nad tym, że Phillippe kiepskim aktorem jest, że Marisa Tomei w zasadzie nie wiadomo po co tutaj się znalazła (chyba tylko po to, żeby wozić pijanego bohatera z powrotem do domu), że Briana Cranstona szkoda do takich rólek, w których nie może rozwinąć swojego talentu (zresztą niewykorzystanych aktorów jest tutaj cała kupa) itd. itd. 5/10
(1155)

PS. Przygód Micka Hallera Connelly napisał jak do tej pory cztery sztuki. Pewnie też doczekają się ekranizacji, to może i ja się doczekam dobrego thrillera prawniczego. Choć osobiście wolałbym, żeby na warsztat filmowcy wzięli powieści Williama Bernhardta. Tak, czasem coś czytam 😛

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004