×

Serialowo, s03e10

Pożegnania

The Event

Shift + Delete. Farewell.

Nowości

Friday Night Lights 101-105

Myślałem, że dłużej potrwa okres poszukiwań serialu, którego nakręcili już tyle sezonów, że nadrobienie go zajmie trochę czasu, a który jakoś mnie do tej pory omijał. Słyszę co prawda Wasze głosy krzyczące „The Wire!” i „Chuck”! ale wciąż pozostaję uparty. A mój wybór padł na „Friday Night Lights”, który nie potrzebował wiele, żeby mnie w siebie wkręcić. Wystarczyło chyba półtora odcinka. Tym samym próżnia po „Castle’u” została zapełniona, a że sezonów FNL mają sporo, to i nadrabianie trochę potrwa. Ale przynajmniej uczciwie mogę powiedzieć, że serial ów wciągnął mnie tak, jak powinien to robić dobry serial. Kończę odcinek i najchętniej od razu oglądałbym następny. Niestety, brakuje nocy. No ale może to lepiej, bo zaraz zimowa przerwa serialowa i nic nowego do oglądania nie będzie.

Serial oczywiście znałem, ale jakoś tak nigdy nie przeszło mi do głowy, że mógłby mi się spodobać. Dziwne, bo przecież lubię sportowe filmy, a to taki sportowy film tylko że dłuższy. I pewnie dalej bym go ignorował, ale zaintrygowało mnie jego pierwsze miejsce na liście ulubionych programów TV Stephena Kinga. A że Kinga lubię nawet nie za jego umiejętność straszenia, ale opowiadania o ludziach, to nie było mi straszne, że w FNL raczej nie wystraszy mnie żadna strzyga. Wręcz przeciwnie w sumie.

Najpierw była chyba książka, potem był pełnometrażowy film, który jego reżyser postanowił przerobić na serial i tak powstało „Friday Night Lights”. Serial opowiadający o licealnej drużynie footballu amerykańskiego z miasteczka w Teksasie. Drużynie z aspiracjami i dobrymi zawodnikami, którą właśnie przejął nieopierzony trener. W końcu przychodzi rozpoczęcie sezonu, a pierwszy mecz kończy się wyjątkowo pechowo, co zwiastuje duże kłopoty. Szczególnie w mieście, w którym football to religia.

Sportowy film pełną gębą z wszystkimi zaletami tego gatunku i wadami również. Chyba nie podejdzie nikomu, kto nie lubi sportowych filmów, bo choć football jest tu punktem wyjścia do historii o ludziach, to jednak dość znaczącym punktem wyjścia. Bez footballu byłby to kolejny przeciętniak o zakochanej młodzieży z amerykańskiego zadupia. I jeśli wyjąc jakiś element układanki tworzącej FNL, to konstrukcja się rozpadnie. A ze wszystkimi puzzlami na swoim miejscu, jak widać, zdołał mnie kupić.

Lubię takie całkiem amerykańskie, małomiasteczkowe klimaty. Bardzo lubię. Dodatkowym plusem jest sposób realizacji, który sprawia, że serial ogląda się nie jak lukrowany cukierek, ale semidokumentalny obyczaj. Jasne, dziewczyny i chłopaki są tu zbyt piękni jak na zadupie (dwoje, troje, pięcioro, ale nie same przystojniaki i gorące laski, kaman), ale póki co nie przeszkadza mi to w niczym, bo to tylko postaci. I liczy się to, co między nimi, a nie to jak wyglądają. Polecam.

Forbrydelsen aka The Killing 101-103

Także i dla duńskich policjantów ostatni dzień w pracy przynosi jakieś niespodziewane zakończenie. Przekonuje się o tym główna bohaterka serialu, dzielna pani policjant, która właśnie ma przeprowadzać się do Szwecji i zamieszkać tam ze swoim ukochanym. Tymczasem na całkowitym odludziu znalezione zostają części garderoby młodej dziewczyny, a trochę potem jej trup zatopiony razem z samochodem w rzece. Pierwsze poszlaki wskazują powiązanie morderstwa z pewnym młodym politykiem, który właśnie jest w trakcie swojej ambitnej kampanii wyborczej.

Zanim Amerykanie zrobią swój remake (powinien być jakoś niedługo) pomyślałem, że rzucę okiem na oryginał. Jak postanowiłem, tak zrobiłem.

I chyba za bardzo chciałem, żeby mi się podobało. Nie mówię, że jest źle, wręcz przeciwnie – jest całkiem dobrze (szczególnie końcówka trzeciego odcinka daje jeszcze większą nadzieję na zagęszczenie akcji), ale nie na tyle, żebym teraz, gdy wciągnąłem się w FNL z pasją połykał kolejne odcinki. Jeden co jakiś czas starczy przy obecnym w nim natężeniu thrillerowych emocji.

„The Killing” nic nie brakuje. Gdyby nie to, że mówią po duńsku, to by się człowiek nie zorientował, że to nie jest amerykańskie (tak, to komplement), a na dodatek całość okraszona jest tym charakterystycznym dla skandynawskich kryminałów dreszczykiem. Dreszczykiem, o który nie jest w końcu tak trudno w ich surowych i sterylnie czystych skandynawskich państewkach. Gdzie nie spojrzysz wieje chłodem i nie muszą nikogo mordować, żeby czuć niepokój.

Stałe punkty programu

The Walking Dead s1

Dziwny serial. Po zakończeniu sezonu (normalnie to bym napisał, że 6 odcinków to nie sezon, ale „Coupling” mnie uodpornił) mam wrażenie jakby każdy odcinek był jakimś testem na widzu. Co można mu wcisnąć, co mu się podoba, co mu przeszkadza, czy dalej w liczbie kilku milionów będzie siadał przed telewizorem itd. Zupełnie tak jakby ktoś założył, że prawdziwy serial zacznie się od następnego sezonu, a na razie porobi sobie screen pokazy próbne i w następnych odcinkach skoryguje to, co wypada skorygować.

A do skorygowania jest sporo, co być może wynika z tego, co napisałem wyżej. A może tak po prostu, bez jakichś moich dziwnych wrażeń. Tak czy siak nie było w nim większych emocji pod kątem tego jak to się wszystko skończy, nie było jakiegoś żadnego cliffhangera na koniec (to coś rodem z „Lost in Translation” to za mało), serial skończył się tak jakby za chwilę miał być następny odcinek, sześć odcinków wystarczyło na wprowadzenie kupy postaci, które pojawił się, zniknęły i nie wiadomo co z nimi itd. No i jeszcze ten pożal się Boże wybuch. Nie stać cię na porządne efekty – nie rób nieporządnych.

Jeden wielki chaos i pozostawienie po sobie na cały rok totalnie rozgrzebanego serialu. Czym oczywiście nikt się nie przejmuje, bo oglądalność była taka, że inne porządne seriale mogą zazdrościć. Oto kino i telewizja XXI wieku – PROMOCJA I REKLAMA. Obecnie o wiele więcej czasu spędza się na dumaniu nad tym, jak fajnie zareklamować film/serial na Facebooku niż nad tym, co zrobić, żeby film/serial był dobry. Smutne to. Na szczęście – jak w każdej kupie – przy odrobinie szczęścia można wygrzebać coś błyszczącego 🙂

Survivor, 21×13

No niestety, wciąż bez szału. Idolowy czelendż wygrała najgorsza z możliwych pod względem jakiejkolwiek dramaturgii osób i to zaważyło na całym odcinku. Sezonowi wciąż brakuje jakiegoś pierdolnięcia, nad którym można by poświęcić chwilę czasu. Jak tak dalej pójdzie, to zapowiada się chyba najbardziej pierdołowaty finał w historii „Surviviora”. Przynajmniej pod względem uczestniczących w nim osób. Boję się, że zamiast jakiejś sensownej konkurencji o miejscu w finałowej grupie (nie wiem, ile tym razem osób będzie w tymże – tak się boję spoilerów, że nic nie czytam na ten temat 🙂 ) będzie decydowała gra w warcaby, bo nikt z pozostałych uczestników nie będzie miał siły na nic więcej.

Dla nas, kibiców Fabio, było troszkę emocji i chyba jednak nie będzie twista, że to członek Mensy. Do tej pory ładnie sobie radził, ale teraz zupełnie się chłopczyna pogubiła (choć blisko był zwycięstwa w idolowym czalendżu). Ale dobrze, że dostał po dupie. W następnym odcinku powinien być mądrzejszy.

Czas honoru, s3

Miałem już nie pisać o tym, no ale przecież nie pominę finału sezonu.

Ów finał bardzo zgrabny i wystrzałowy (naoglądał się ktoś pewnego słynnego tegorocznego zeszłorocznego wojennego filmu 🙂 ). Dobre zwieńczenie sympatycznego serialu. O jednej ze śmierci wiedziałem od dawna, o drugiej też, ale nie wiedziałem kto się nadzieje na kulę. Fajna produkcja, nie zamierzam narzekać.

No i czekam na sezon numer 4, którego akcja umiejscowiona będzie po wojnie. Czyli w sumie jedyna sensowna możliwość, żeby pokazać bohaterów za kilka lat. Pewno będą kogoś przez trzynaście odcinków ze stalinowskich kazamat wyciągać, bo cóż innego.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004