Pasowałoby napisać o jakimś filmie, ale od dobrych dwóch tygodni nic nie widziałem. Za to zbierałem się do oglądania już tyle razy, że spokojnie bym do Projektu 3000 mógł przejść, gdybym zrealizował choć połowę tych zbierań.
Z serialami jest prościej. Tu pół odcinka, tu dwa, tu jeden i voila, w dość szybki sposób jest się w połowie drugiego sezonu. Trochę na dobranoc, czasem coś na dzień dobry – a że sezony nie maja po 24 odcinki, to tym prościej. No ale do rzeczy.
Dość szybko do tej połowy drugiego sezonu dotarłem, więc to oznacza tylko jedno, że serial wciąż musi (znaczy nie w sensie, że ktoś mnie zmusza 🙂 ) mi się podobać. Nie zaprzątam sobie głowy innymi serialami (np. w ogóle nie czuję potrzeby skończenia „Boardwalk Empire’u”), co jest o tyle prostsze, że tkwimy w zimowej przerwie, a to również oznacza to samo – „Friday Night Lights” jest bardzo dobrym serialem.
Choć nie idealnym, ani nawet wybitnym. Nie będę kłamał, druga połowa pierwszego sezonu nie podobała mi się już tak bardzo jak pierwsza jego połowa. Akcja się rozlazła, na wierzch wyszło Beverly Hills 90210 i przytłumiło football, który tak naprawdę wielkich emocji nie dodał, bo to mistrzostwo stanu w zasadzie ani przez chwilę nie było niepewne, a jego zdobycie nie było wielce dramatyczne. To znaczy było, ale chyba nie dość ten dramatyzm pokazano skupiając się na starym jak świecie Schemacie Rocky’ego – dużo dostajesz po ryju, żeby rzutem na taśmę wygrać. Na dodatek, żeby nie utrudniać sprawy lekką ręką pozbywano się wątków typu szprycowanie, czy szajbnięta babcia. Szczególnie ta druga w magiczny sposób przestała Mattowi w czymkolwiek przeszkadzać.
I skłamałbym, gdybym napisał, że pod koniec sezonu serial trochę mnie już zaczynał nudzić. Szczególnie, że tak naprawdę nikogo z bohaterów jakoś wyjątkowo nie polubiłem za nim właśnie trzymałbym kciuki. No może poza Landrym, co biorąc pod uwagę rozwój serialu w s2 wcale nie jest takie dziwne – najwyraźniej inni też go polubili skoro awansował na pierwszy plan.
A potem było jeszcze gorzej. Ostrzegaliście, że drugi sezon jest słabszy i pierwsze dwa odcinki szybko to potwierdziły. Z moich ust padło nawet stwierdzenie, że ciężko będzie ten sezon przetrwać… Czasem mam wrażenie, że ktoś z ekipy tego czy tamtego filmu/serialu przegrał zakład i musiał nakręcić coś wbrew swojej woli. Właśnie takie uczucie pojawiło się w mojej głowie podczas oglądania początku s2. To plus jeszcze większe WTF?. Stopień łotefaków osiągnął w pierwszych odcinkach drugiego sezonu zaskakująco wielkie stężenie, szczególnie że mowa o serialu, który w pierwszym sezonie był silny swoim prawie dokumentalnym okiem. Postawiono kamerę na zadupiu Teksasu i kręcono życie serialowego miasteczka. I to było fajne. Tymczasem w drugim sezonie out of nowhere pojawiły się wątki zupełnie „z dupy”. Lyla zaczęła szukać Chrystusa po więzieniach, gdzie znalazła poczciwego latynosa z gównem w uszach, któremu postanowiła pomóc w imię Jezusa, Landry i Tara wplątali się w zabójstwo (sic!), w które bzdurnie brną zamiast po prostu polecieć na gliny i skorzystać z prawa do samoobrony (na dodatek zaczęli ze sobą kręcić, co akurat jest fajne, bo dobrze życzę Landry’emu, więc na ten nieprawdopodobny wątek nie narzekam), Jason pojechał do Meksyku, żeby wstrzyknąć sobie serum z rekina (sic! sic! sic!), rozważna i spokojna Tami dostała pierdolca, bo kilka dni musiała sama opiekować się swoim dzieckiem, a Julie zaczęła prowadzać się ze Szwedem, który wygląd jak gdyby nigdy na oczy Szweda nie widział… AAAA – co wątek to bardziej kuriozalny. Wrzuceniem na głęboką wodę to było w porównaniu do poprzedniego redneckowo-footballowego sezonu i obawiałem się, że będzie jeszcze gorzej.
Ale, i w końcu czas na dobre wieści, nie jest. Chyba się przyzwyczaiłem, bo wątki dalej udziwniają dorzucając postaci w typie opiekunki z Gwatemali, czy brzydkiej laski stanowiącej siódmą kopię po Liv Tyler, o której to lasce mówią w serialu, że jest ładna, ale mnie się to zaczęło bardzo fajnie oglądać. I nic a nic nie narzekam, że footballu to już w s2 jak na razie prawie w ogóle nie ma. Kryzys przetrwałem i znów z wielką przyjemnością oglądam kolejne odcinki. Aczkolwiek w ciemno już nie polecałbym nikomu tego serialu, tak jak to robiłem po kilku pierwszych odcinkach. Trzeba się do niego przekonać, a potrafię sobie wyobrazić, że wcale to łatwe być nie musi.
PS1. Jedną z rzeczy, która w kontekście FNL ciekawi mnie najbardziej jest to, czy jego tłumacz(e) w końcu nauczą się dobrze pisać słowo „naprawdę” i właściwie odmieniać zaimek „ta” (pomijam wszelkie „z tąd” itd., od których się w tych napisach roi). Jestem pod wrażeniem, że jeszcze się nie nauczyli, choć na chwilę obecną (207) „pracują” nad napisami już ze trzy osoby, a pojawiają się w stopkach tychże napisów takie cuda jak „korekta i konsultacja”. LOL.
PS2. Wydanie DVD jest chyba przycięte w stosunku do TVRipów. Nie widzę innego wytłumaczenia tego, że coraz częściej w „w poprzednich odcinkach” pojawiają się scenki, których w poprzednich odcinkach nie było.
PS3. Trener Taylor wg mnie jest wyjątkowo kiepskim trenerem. Tak naprawdę to nic nie robi poza oglądaniem nagrań z poprzednich meczów.
Podziel się tym artykułem: