Wiem, że kinowo-premierowe wróżenie z fusów dopiero jutro, ale w tym przypadku nie mam co wróżyć, bo mądry seansem wiem, że jednak do kina nie ma po co lecieć. I przestrzec Was chciałbym oraz uratować trochę kaski. Wcale nie dlatego, że „American Hustle” jest filmem złym, ale dlatego, że „American Hustle” nie jest filmem wystarczająco dobrym. I warto zauważyć, że najlepszym hustlerem w tym wszystkim jest reżyser filmu David O. Russell.
Russell, jak nikt inny potrafi nas oszukać, pozwolić nam uwierzyć, że da nam wiekopomne arcydzieło podczas oglądania którego zejdziemy śmiertelnie z zachwytu. Pierwszy raz przeżyłem to w przypadku „Złota pustyni”, które z zapowiedzi wyglądało na film genialny. Cool fabuła, drugie „Złoto dla zuchwałych” tyle, że w Iraku, wybuchowe zwiastuny, George Clooney – tak, na taki film czekałem! A potem zostało już tylko rozczarowanie. I w zasadzie o każdym filmie tego reżysera – z wyjątkiem „Fightera„ – można powiedzieć to samo. Nie inaczej w przypadku „American Hustle”.
Pomijam multum nominacji do Oscara, bo ten najnowszy lepik na widza jest stosunkowo młody i nie rozpoczął hype’u na film. Rozpoczęły go zapowiedzi, lista płac, wyobrażenia tego, jak wspaniały będzie to film. Prawie wszystko co najlepsze w aktorstwie młodego pokolenia, co obecnie ma Hollywood, wiernie oddany klimat lat 70., fabuła z bardzo rozrywkowej szufladki pod tytułem con-movie, ale podbarwiona poważniejszą nutką – nie było w zapowiedziach niczego niepokojącego. Owszem, narzekałem w Prevuesach i można to sprawdzić, bo znałem tego przebiegłego Russella, ale gdybym nie znał to pewnie byłbym więcej niż zaintrygowany.
Ale zapowiedzi zapowiedziami, a efekt końcowy efektem końcowym. A ten nie porywa. Ponad dwugodzinny film przypomina raczej jeden długi wstęp do filmu i zanim zacznie się rozkręcać to zdąży się już skończyć. Ten, kto spodziewa się jakiegoś spektakularnego przekrętu będzie musiał obejść się ze smakiem, bo przekręty są tutaj tłem do nieustannego gadania z offu zilustrowanego Amy Adams w wydekoltowanych kieckach. Nawet, gdy wciela się w angielską arystokratkę, co jednak nikogo nie dziwi. Ten dekolt wtedy, a nie wcielenie arystokratki.
AH opowiada o parze oszustów, którzy swoją działalnością zaczynają interesować FBI. Koniec końców wpadają na gorącym uczynku, a agent FBI proponuje im współpracę. Pomogą skompromitować skorumpowanych polityków, a w zamian za to będą mogli cieszyć się wolnością. Oszuści przystają na propozycję.
Niby wszystko dobrze. Zarys fabuły więcej niż ciekawy (a jeszcze ciekawszy, jeśli wziąć pod uwagę historyczny kontekst, w jakim jest osadzony; lata 70. pozwalają na zabawę strojami, fryzurami, muzyką – i trzeba przyznać, że klimat został oddany świetnie), a aktorstwo znakomite… Zatrzymajmy się tylko na chwilę przy Jennifer Lawrence, której, przyznam się, nie lubię – reszta obsady w swoich rolach jak należy. A fenomenu Jennifer nie rozumiem. Uważam, że aktorką jest przeciętną i o ile znakomita była w „Winter’s Bone„ to później już ani razu mnie nie przekonała do siebie. Widzę w niej jakąś plastikową, pucułowatą lalkę, wszędzie tak samo nienaturalną. Wbrew zachwytom nad tym, jaka to jest normalna, jakie robi miny, ach, jak się peszy, gdy widzi swojego ukochanego Rudego z „Homeland„ – kolejne jej role pokazują mi zupełnie co innego. Także i tutaj. Dlatego jej nominację do Oscara akurat znów (to samo przy „Silver Linnings Playbook„) uważam za nietrafioną. No ale może tylko uprzedzony jestem do niej. Cholera wie.
Niby wszystko dobrze, a nuda. Sążniste monologi bohaterów wypluwane z tempem karabinu maszynowego nie ułatwiają odbioru. Człowiek nie zdąży się zastanowić nad jednym mechanizmem oszustwa, a tu już kolejny mechanizm przed nim. I wszystko wydaje się takie proste, za proste. Obiecywaliśmy pożyczkę, braliśmy zaliczkę i ani jeden klient nigdy nigdy się o nią nie upomniał. Potem każą nam się śmiać z tego, że Cooper nosi włosy na wałki (a wcześniej, że Bale fryzurę na pożyczkę – gdyby to był Sandler to by się wszyscy krzywili) i dalej suniemy w tak naprawdę nieskomplikowaną intrygę sprawiającą wrażenie skomplikowanej przez ciągłe gadanie odciągające nas od sedna. Cieszymy uszy znakomitą ścieżką dźwiękową, a w tej samej chwili nudzimy się, bo wszystko się rozwleka i trwa już zbyt długo nie dochodząc do żadnego sedna.
Powstał więc film przekombinowany, którego kwintesencją jest scena, w której Amy Adams krzyczy, że chce poczuć, że żyje! A ta refleksja nachodzi ją w kiblu dyskoteki. Z pewnością czuje wtedy, że żyje. 7/10, bo forma bardzo dobra, ale treść mocno przeciętna.
(1675)
Podziel się tym artykułem: