Korzystając z chwili czasu między końcem dnia, a snem zarzuciłem coś, co pierwsze nawinęło się pod PLAY. Padło na serial z Willem Forte’em, który zdaje się dopiero co miał premierę. Za mną dwa odcinki, przede mną chyba niewiele więcej.
Nie ma żadnej metafory w tytule serialu – jego fabuła opowiada o ostatnim człowieku na Ziemi. A konkretniej rzecz ujmując o ostatnim mężczyźnie na Ziemi. Tajemnicza plaga zredukowała populację naszej planety do jednego osobnika, który przemierzając całe Stany stara się odnaleźć jeszcze kogoś. Bez skutku.
Wraca więc do Tucson, osiedla się w wypasionej rezydencji i zabija czas starając się nie zwariować. Możliwości ma dużo, więc nie siada z założonymi rękami tylko działa. Nie inaczej niż pewnie działałby każdy z nas, znalazwszy się w podobnej sytuacji. No może tylko na basen przerobiony na kibelek mało kto by wpadł.
Odcinki są krótkie, bo 20-minutowe (taki sitcom bez śmiechów z taśmy i z ambitniejszym podejściem do rozśmieszania), ale już po tych dwóch epizodach widać, że pomysłu nie ma więcej niż na połowę tego czasu. Nie zaprzeczę, że sam pomysł jest ciekawy i w pierwszym odcinku dobrze się sprawdza zapewniając sympatyczną rozrywkę, ale co dalej?
No dalej to już sami twórcy odpowiadają, że nic się nie wymyśli w temacie „ostatniego człowieka” podsuwając mu kobietę. W tym momencie pomysł na serial zostaje oficjalnie zabity, a z listy płac widać, że tych towarzyszy niedoli będzie jeszcze więcej. Za chwilę więc zrobią się z tego „Ostatni ludzie na Ziemi”, a to już niczym nie różni się od innych seriali, w których też głównych bohaterów jest nie więcej niż kilku. Tylko widoki opuszczonej Ziemi będą oryginalne.
Zastanawiałem się przed seansem, jak to pociągną, bo myślałem, że się nie da. I rzeczywiście: nie da się. Z serialu z intrygującym punktem wyjścia został już tylko serial, jak każdy inny.