×

Resident Evil Retrybucja [Resident Evil Retribution]

Stałem się ofiarą samego siebie. Jestem święcie przekonany, że o każdym filmie muszę napisać dużo, a to przekonanie sprawia, że na myśl o tym, że muszę napisać dużo nie chce mi się pisać nic. I wolę poczekać na przypływ weny. I tak rodzą się dziury w kalendarzu.

A przecież wcale nie muszę pisać dużo o każdym filmie. W dobie obrazkowej chyba nawet lepiej, gdybym nie pisał nic tylko rysował obrazki. Najlepiej jeden trafiający w sedno. A pięć sążnistych akapitów to kto przeczyta? To pokolenie już wymiera. Ba, wymiera też pokolenie, które w ogóle potrafi czytać.

I będzie apokalipsa półmózgów. O, tak jak w Residencie, ale zgrabnie przeszedłem. Ha! Jestem swoim fanem.

To już piąty Resident i za każdym razem, gdy piszę o kolejnych opowiadam o tym, jaki jest mój sentyment do Residenta w ogóle. Tego komputerowo-growego. Skoro więc każdy już mój sentyment zna, to może nie będę po raz kolejny pisał, że to jedna z niewielu gier, które przeszedłem od poczatku do końca (jedna z pięciu na krzyż). Dwójkę konkretnie. Leonem Kennedym grałem i kurde ten ekranowy odpowiednik z piątki taki trochę dupowaty… Nie tylko przeszedłem, ale i własnoręcznie mapy sobie rysowałem, żeby mnie te pierdolone łapy z okien nie zaskoczyły, gdy koło nich przechodzę, a o nich nie pamiętam. Ale miałem stracha, nawet wiedząc, że one za chwilę wyskoczą, brrr… No może nie był to taki strach jak z tymi pierdolonymi krukami i tłukącym się szkłem, ale strach.

Do gier sentyment więc mam i pewnie dlatego złego słowa o filmach zwykle nie mówię. Do tej pory podobały mi się wszystkie z wyjątkiem dwójki (no to rzeczywiście wszystkie), ale myślę, że powinienem dać jej jeszcze jedną szansę. Natomiast piątka mi się nie podoba.

Fajnie się zaczyna. Dostajemy streszczenie tego, co do tej pory wydarzyło się w Racoon City i w okolicach i to dobrze, bo ja nic z tego właściwie nie pamiętałem. Kto by się tam skupiał na jakichś pierdołach jak fabuła w filmach o zabijaniu zombiaków… Niby tak, a jednak w piątce zabijają zombiaki hurtowo, a mnie przeszkadza, że nie ma fabuły. Pewnie dlatego, że marne to zabijanie zombiaków.

Nie no, fabuła trochę jest, zerżnięta z XX odcinka „Rozpalonych uczuć” pt. „M jak Matrix” (1, 2, 3, 4). Alice ma zwiać z tajnego kompleksu laboratoryjnego pod Kamczatką, w którym symulowane są różne scenariusze miejskich epidemii od Moskwy po Nowy Jork. Ma się przedostać z punktu A do B, a w tym samym czasie z punktu B do punktu A zmierza grupa pomagierów z ww. Leonem. Przedostawanie się proste nie jest, bo na drodze stoi armia klonów w postaci postaci ( 🙂 ) z pierwszej części filmu, które tym razem zbyt przyjacielskie nie są.

No i tak się naparzają przez 80 minut, a ja ziewam. A gdy ziewam na filmach Andersona, to zwykle mierzi mnie potrójnie ta jego cholerna sterylność, na którą narzekam od zawsze. Powiedzcie mi, po jaką cholerę aranżować walkę z zombiakami w śnieżnobiałym korytarzu, żeby na ścianach nie została nawet kropla krwi? Alice rozwala mózgi, a korytarz steryknie biały. Po co? Bo ładnie wygląda? Otóż nie. Nie wygląda to ładnie, bo korytarz nie jest zakrwawiony. Wkurzające to. Tak samo jak ta biała szmatka na gołej Alice. Po co? (pytanie retoryczne).

Takie strzelanie dla strzelania mnie nie bierze. Nie ma tam włożonego żadnego serca tylko wypisana w scenariuszu konieczność strzelania się. I człowiek patrzy tak i irytuje się na strzelaninę z ruskimi nazistami (WTF?) w hełmofonach. Dobrzy stoją po jednej stronie i strzelają, źli stoją po drugiej stronie i strzelają. I tak przez pięć minut. Nuda.

Piątka zatem mnie nie kupiła i jestem zawiedziony. Piątka na piątkę chciałoby się rzec przewrotnie: 5/10. A najbardziej brakowało mi Wentwortha.

(1454)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004