×

Dom w głębi lasu [The Cabin in the Woods]

Mam przynajmniej kilka problemów z tym filmem. Oceniłem go na 9/10, ale tak naprawdę to nie wiem do końca czy mi się podobał aż tak. 9/10 zobowiązuje, 9/10 wskazuje na film prawie doskonały, czyli taki, który wzbudził we mnie wystarczającą ilość emocji, by dać się porwać ekranowym wydarzeniom. 9/10 to ocena prawie idealna, stawiana przeze mnie na tyle rzadko, by nie wycierać nią filmów przeciętnych. I czy „The Cabin…” pretenduje do miana takiego filmu? Niekoniecznie, bo nie zaprzeczę, że przez pierwszą połowę trochę się nudziłem, co nie powinno mieć miejsca w filmie na tak wysoką ocenę. A jednak myślę o tym filmie do dzisiaj (czyli już dobę) i wciąż zastanawiam się, co z tym fantem zrobić. W sytuacji, w której oglądany potem „Iron Sky” (o nim przy innej okazji) już mi z głowy wywietrzał. Niby więc to 9/10 zasłużone, a z drugiej strony zawyżone… jak żyć, panie premierze, jak żyć? Pewne w zasadzie jest tylko to, że zobaczyć go w kinie warto i samemu ocenić.

Problem drugi polega na tym, że za bardzo nie wiem, jak o tym filmie pisać. Recenzje nie są po to, by komuś zdradzać wszystko, co się tylko da, a związane z filmem. A w przypadku tej produkcji nie da się o niej pisać nie zdradzając za wiele. Bo (teraz kolejny paradoks) to rzeczywiście film, o którym przed seansem lepiej za dużo nie wiedzieć, ale z drugiej strony jakakolwiek wiedza moim zdaniem nie przeszkodzi zbytnio w oglądaniu. Już wielu rzeczy można się było domyślić po zwiastunie, a po 5 minutach filmu w zasadzie wiadomo wszystko, co ktoś nieuważnie mógłby zaspoilerować (bo oczywiście nie wszystko, co potem oferuje film, ale jego zarysy i owszem już tak). Takiego opadu szczeny, jaki np. był udziałem osób nie wiedzących nic o „Od zmierzchu do świtu” (lub babć prowadzących swoje pociechy na pełnometrażowy „South Park” 🙂 ) naprawdę trudno tu oczekiwać. No chyba że ktoś nawet zwiastuna nie widział (pomijając, że mnie np. zwiastun zniechęcił)… Co za tym idzie niby czułbym się usprawiedliwiony zdradzając to i owo, ale z drugiej strony byłoby mi źle, że Wam to zrobiłem…

Ale może też jego siła tkwi właśnie w tym, że trudno na niego kręcić nosem nie zdradzając powodu tego kręcenia. Recenzent skazany jest właściwie na napisanie: OK, kilku rzeczy bym się przyczepił, ale do kina idźcie, najwyżej wyjdziecie w połowie, co będzie strasznym błędem. A ROT13 całej recki nie ma sensu. I bądź tu chłopie mądry.

Kolejny problem pojawia się wraz z próbą zakwalifikowania filmu Whedona do jakiejś konkretnej szufladki gatunkowej. Jednak rozpisywanie się nad powodem trudności znów włącza lampkę z napisem „SPOILER”. Najprościej wrzucić go do przegródki horror (można próbować też szufladę z napisem „slasher”, ale to trochę niecelny strzał), ale to z kolei skazuje film na tych nieszczęśników wychodzących z kina w połowie filmu. „To ma być horror? Idź pan chu!” pewnie 90% z nich mruczy pod nosem. Utarło się, że „horror” stał się synonimem strachu i każdy film, który nie straszy automatycznie jest kiepskim horrorem w oczach laików (+10 do lansu). To wielki błąd zważywszy na fakt, że horror jest tak obszernym gatunkiem, że mieści w sobie tyle podgatunków, o jakich inne gatunki mogłyby pomarzyć. Widzieliście kiedyś ostatnio przełomowy film obyczajowy albo przełomowy dramat? Wątpię. Film obyczajowy to film obyczajowy, a dramat to dramat (no chyba, że ten metaforyczny oznaczający kichę). Tymczasem horror co trochę wypluwa z siebie coś nowego, a z każdym tym wypluciem dalszy jest od tego horroru, którego zadaniem było straszenie. Horrory często bywają śmieszne, przewrotne, krwawe, czarnohumorzaste – straszne wcale bądź tylko trochę. Ale nadal są horrorami. I to trzeba zrozumieć przed wejściem do kina na ten film. Tak, to horror. Nie, nie wystraszycie się. Bo nie o to tu chodzi.

W recenzjach często pojawiają się opinie, że to przełom, że to coś nowego, że to film jakiego jeszcze nie było, że to droga która powinien teraz podążyć horror itd. Cóż, nie do końca zgadzam się z tymi opiniami. „The Cabin…”, jakkolwiek oryginalny, nie przynosi kinu niczego nowego ani żadnego większego odświeżenia. Nie to jest jego główną siłą. Jest taki dobry, bo został oparty na prościutkim pomyśle, który dał twórcom nieograniczone wprost pole do rozwinięcia swojej wyobraźni. A że widocznie mieli bogatą, to wykorzystali swój pomysł znakomicie serwując fanom horrorów prawdziwą frajdę i dając powód do obejrzenia go przynajmniej dwa razy. Gdzieś tak wyczytałem w jednej z opinii, że ktoś w pewnym momencie nie wiedział gdzie się patrzeć, tyle ciekawych rzeczy było na ekranie. I rzeczywiście, gdy film dochodzi do finału (a właściwie do półfinału) nie wiadomo co ze wzrokiem zrobić. I wcale nie chodzi o to, że trzeba go odwracać, bo właśnie na plan dotarły cysterny z krwią. Jest krwawo, nie zaprzeczę, ale wydaje mi się, że nie na tyle, by pisać o jakiejś szczególnej brutalności. Ot, kolejny paradoks. Momentami cały ekran jest czerwony od lepkiej i gęstej krwi, ale żeby się miało komuś zrobić słabo? Wątpię.

Grupka młodzieży wyjeżdża na weekend do opuszczonego domu w środku lasu… Znacie tę historię? Ja tam przewrotnie i na przekór taglajnom, trailerom czy plakatom odpowiadam: Jasne, że znacie. Ale i tak będziecie zaskoczeni, że można to było opowiedzieć w zupełnie nowy sposób*.
(1364)

* Nie byłbym sobą, gdybym przemilczał jedną sprawę. Być może za bardzo zbliżę się tu na granicę spoilera, ale z drugiej strony wydaje mi się, że wciąż za mało osób widziało ten film, o którym wspomnę (co mnie niezmiennie bardzo dziwi, bo wg mnie film ów od dawna powinien być kultowy). Zatem z tym „zupełnie nowym sposobem” nie do końca tak jest, bo… „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” było lepsze. No i było pierwsze.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004