×

13 zabójców [13 Assassins]

Takashi Miike to twórca, który w swojej karierze nakręcił już chyba filmy każdego gatunku. Co więcej, nakręcił już chyba filmy wszystkich możliwych kombinacji tych gatunków. Wymieniał nie będę, bo o jakim gatunku byście sobie nie pomyśleli, to on na pewno zrobił w nim film. Tym razem wziął się za kino samurajskie i nawet nie będę sprawdzał, bo pewnie już kiedyś i w nim się taplał. Zresztą jest to mało ważne. Ważne, że efekt wzięcia na tapetę klasycznego filmu samurajskiego z 1963 roku jest wyśmienity i udowadnia, że czasem remaki są potrzebne.

Nie byłbym sobą, gdyby nie obejrzał oryginału… Cóż, nie jestem sobą, bo jeszcze nie obejrzałem. Ale z ciekawości podejrzałem trochę. No i chyba zgadza się to, co mówiła przed seansem jedna pani (a średnio jej ufam, bo nie wiedziała, jak ma na imię Toshiro Mifune), że Miike pozostał bardzo wierny oryginałowi. Ano pozostał, ale zmiany też wprowadził i z tego, co dostrzegłem po tym pobieżnym przejrzeniu – są to zmiany na lepsze. Np. początkowe harakiri. W oryginale widzimy je od tyłu samuraja. W remake’u kamera pokazuje jego twarz. Przy okazji Miike od razu na początku filmu rzuca do widza inny przekaz – „zapomnijcie, to nie jest tak krwawy film, jak potrafię je kręcić”. Przyzwyczajeni do jego kina mogliby się spodziewać tego harakiri z wszystkimi detalami i z sikającą krwią. Ale nie, to od początku nie jest taki film, a reżyser dobrze wie, że sama twarz popełniającego harakiri samuraja robi o wiele większe wrażenie niż wylewające się flaki.

I cały film jest dokładnie taki sam. Tak naprawdę nie jest krwawy prawie wcale, ale w wyobraźni widza wydaje się, że popłynęło morze krwi.

Inną zmianą na lepsze jest jedna ze śmierci (żeby nie spoilerować). Z drewnianej chatki została przeniesiona pod wychodek historii. Kolejna zmiana na plus. A oryginał na pewno obejrzę.

Japonia. Etos samuraja ubrał kapcie i siedzi w domu z kartki papieru i bambusa. Nie ma o co i z kim walczyć, można tylko gnuśnieć. Tymczasem pojawia się niebezpieczeństwo – sadystyczny brat szoguna (będzie nominacja do NFQ – muszę nadrobić w końcu) jest coraz bliżej większej władzy. W obawie przed nieograniczeniem tejże, możnowładcy nie mogąc samemu nic zrobić przeciwko szogunowi najmują ekipę dwunastu samurajów, którzy mają zgładzić sadystę. Trzynasty zabójca trafia się po drodze (znów zgodnie ze słowami pani od Mifune warto zwrócić na niego uwagę, gdyż jest komediową równowagą o swoistym dystansem dla i do napuszonych samurajów z katanami i swoją etyką).

Prawdopodobnie najlepszy z filmów, jaki widziałem ostatnio w kinie. Wielka szkoda, że można pomarzyć o szerszej dystrybucji i już raczej ciężko będzie wyhaczyć go w kinie. Pozostaje DVD, po które zdecydowanie warto sięgnąć, nawet jeśli po „Visitorze Q” stwierdziliście, że już nigdy filmów Miike nie będziecie oglądać.

Film wg ww. pani podzielony jest na dwie części – spokojniejszą i bardziej intensywną, co wg niej jest przeniesieniem na ekran mentalności Japończyka, który najpierw tłumi wszystko w sobie i się kłania, a potem wybucha, ale tak naprawdę to tere fere. Nie ma jednej i drugiej części – jest jeden świetny film, który nie traci na tempie nawet, gdy niewiele się dzieje. Wszystko ma świetny klimat i zostało nakręcone na najwyższym możliwym poziomie. 9/10

Przy okazji chciałbym wyrazić dezaprobatę pod adresem współtowarzyszy seansu – ludzi dziwnych, którzy zaczęli nosem kręcić podczas finałowej naparzanki, że przeciwników miało być dwustu, a już co najmniej pół tysiąca wysiekli i ciągle ich więcej i więcej. No jak takie coś ma w czymkolwiek przeszkadzać, to ja nie wiem… 😛

Nie wiem tylko, czemu nasi zabójcy nie zasadzili się gdzieś na drzewie przy drodze z orszakiem sadysty i nie ustrzelili go z łuku ;P
(1271)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004