Filmowe ekranizacje powieści dzielimy na trzy rodzaje: nieudane, bardzo nieudane i całkowicie nieudane. Nie znam co prawda książkowego pierwowzoru autorstwa Harukiego Murakamiego, ale ze sporą dozą pewności mogę stwierdzić, że film Trần Anh Hùnga należy do jednego z tych trzech wymienionych na początku rodzajów.
Głównym bohaterem filmu jest niejaki Watanabe, student, który ma to osobliwe szczęście, że ludzie wokół niego albo chcą się z nim kochać, albo popełniają samobójstwo. Kto inny na miejscu Watanabe by zwariował, ale nie on. Zakochuje się w Naoko (tochłopwszpitaluumarł), byłej dziewczynie swojego najlepszego przyjaciela, który z niewiadomych powodów popełnił samobójstwo (on tam na początku wygrał czy przegrał w tego bilarda? bo może to przez to, że przegrał). Naoko jednak nie radzi sobie z dojrzewaniem i stratą ukochanego i trafia w miejsce, w którym będzie sobie musiała w ciszy i spokoju z tym wszystkim poradzić. Watanabe zostaje natomiast w mieście i zaczyna łaskawszym okiem patrzeć na taką jedną Midori.
„Norwegian Wood” to zupełnie niejapoński japoński film, ale nie ma w tym nic dziwnego, gdyż jego reżyser (twórca m.in. głośnego „Rykszarza”) urodził się w Wietnamie. To dwugodzinna opowieść o dojrzewaniu japońskich nastolatków w 1968 roku, która popełnia grzech śmiertelny każdego filmu (od moralnego niepokoju po oralny pokój) – jest nudna. Domyślam się teraz, ale mam wrażenie, że to co na kartach powieści można było dokładnie opisać, wytłumaczyć i przedstawić, w filmie jest zaledwie zarysowane i poskrobane po powierzchni. W związku z tym trudno choćby zrozumieć, czemu akcja filmu osadzona jest 40 lat temu, choć tak naprawdę nie ma w tamtej filmowej rzeczywistości niczego, czego nie mogłoby być teraz. Wróżę więc tak z fusów, że cała ta otoczka backgroundowa dobrze przedstawiona w książce zniknęła po przeniesieniu na ekran. I to powierzchowne, co być może lepiej wychwytywalne jest przez Japończyków, dla innych już wychwytywalne tak łatwo nie jest. A z tego co czytam zaletą książki jest jej uniwersalność – film na uniwersalny nie wygląda.
Może też niepotrzebnie nastawiłem się na jakąś konkretniejszą fabułę, której tu – jak się okazało – nie było. Tak oglądałem i widziałem jakieś zamieszki związane z wojną w Wietnamie. Myślę sobie – oho, zaraz złapią naszego Bogu ducha winnego bohatera i oskarżą go o manifestacje itd., pójdzie do paki, przejdzie szkołę życia… Nic z tego, zamieszki po minucie zniknęły i już nikt ani słowem o nich nie wspomniał. I to chyba też taki znak tego filmu – mówi o czymś, ale tylko przez chwilę, bez czasu na lepsze i dokładniejsze wytłumaczenie. Cały czas został tu poświęcony na snucie się bohaterów po ekranie.
Film jest zrealizowany bez zarzutu i tu nie ma się czego czepiać, ale to za mało. Jeden dobry tekst o miłości i ze dwa inne giną w dwugodzinnej nudzie. Mnie osobiście podobał się tu jedynie… wiatr. 5/10.
(1270)
Podziel się tym artykułem: