Zacznijmy nietypowo, bo od oceny: 1(6)
Zwyczajowo zaczynam swoje recenzje od streszczenia fabuły, ale w tym przypadku sprawa jest o tyle utrudniona, że w owym filmie nie ma żadnej. Jest kilku policjantów z Wydziału d/s Zabójstw i oni się co jakiś czas pojawiają na ekranie i mają życiowe problemy, zupełnie nie związane z niczym. Ot żeby coś się działo. Osią „fabuły” jest polowanie na groźnego przestępcę niejakiego Saida, ale do końca nie wiadomo co on takiego strasznego wyprawia, że go już od czterech lat szukają i złapać nie mogą. No i przez cały film go szukają dalej, robiąc sobie przerwę na rozwiązywanie sytuacji rodzinnych, wszak top gliny z ważnego wydziału, mają ich sporo, bo co by to były za gliny, gdyby nie miały żadnych problemów, a po powrocie do domu czekałby na nich ciepły obiad.
Film ten jest wyjątkowo beznadziejny i gdyby nie to, że zapisuję to na dysku twardym, to szkoda by było drzewa, z którego powstałaby kartka, na której napiszę tę recenzję. A tak, to się przynajmniej powyżywam. Tak trochę i niedużo, bo to nie wypada kopać leżącego.
Z „Pitbulla” dowiadujemy się, że najlepsi policjanci w kraju zajmują się przede wszystkim kilkoma rzeczami, z których żadna nie jest związana z łapaniem przestepców. Ulubioną jest oczywiście picie wódki. Wódkę trzymaja w każdej szafce i w każdym zakamarku swojego biura, wyciagając ją zawsze wtedy, gdy tylko mają ochotę się napić – czyli zawsze. Innym ulubionym zajęciem topowych glin jest robienie zbolałych min. Nieważne co robią, czy piją, czy się kłócą, czy wygłaszają monologi o kurwa ciężkim kurwa życiu, to mają zbolałe miny. Jeszcze inną rzeczą, którą lubią robić, jest użeranie się z własnymi kobietami. No na kimś muszą się powyżywać, skoro z bandziorami piją wódkę.
No, a w króciutkich przerwach między swoimi ulubionymi zajęciami, udają, że łapią przestępców. W zasadzie mogli by tego nie robić, bo i tak nic sobie nie robią z pogróżek szefa, ale zdaje się jakieś resztki przyzwoitości się w nich zachowały, bo czasem wygladają nawet na dość zaangażowanych.
Prawdziwie żałosny to film. Nie ma w nim ani jednej postaci powyżej lat siedmiu, która nie używałaby w co drugim słowie stosownego przecinka, nie ma nikogo sympatycznego, ani nie ma nikogo kto potrafiłby „wyjść” aktorsko poza zbolałą minę. No jest Weronisia Rosatti, która jest tak beznadziejna, że nie umie nawet zbolałej miny zrobić. Nic tylko śmieje się, gdy ma być poważna, a jak ma kwestię dłuższą niż trzy słowa, to zapomina, że ma mówić z ormiańskim akcentem. I nawet się nie rozbiera. Ba, żadna pokazująca się tu aktorka się nie rozbiera – aż dziw bierze.
Gajos, Stenka, Fraszyńska, Stroiński, Foremniak, Grabowski… jakim cudem dali się namówić do wystąpienia w tym czymś, nie mam pojęcia. Wygląda na to, że aż tak źle jest z naszym kinem, że wystarczy wysłać do agencji plik czystych kartek podpisanych jako „scenariusz”, a zaraz zostanie to zekranizowane z gwiazdorską (jak na nasze warunki) obsadą.
Przy okazji okazało się też, że dalej nie potrafią u nas zrobić filmu z normalnym dźwiękiem. Co druga kwestia niezrozumiała.
Podziel się tym artykułem: