W sytuacji lekkiej zadyszki, jaką po sukcesie Jinksa i Making a Murderer można zaobserwować w tematyce dokumentów o zbrodni, dokumentaliści postanowili zainteresować inną prawdziwą historią. Historią, w której również sporo jest kryminału, ale w której nie ma żadnej tajemnicy do rozwiązania na końcu. I dobrze, bo często chęć usilnego trzepnięcia widza w łeb (The Keepers) nie służy efektowi finalnemu. Czasem po prostu wystarczy opowiedzieć historię. Recenzja serialu dokumentalnego Wild Wild Country. Netflix.
O czym jest serial Wild Wild Country
Indie. Bhagwan Shree Rajneesh to miejscowy guru, wokół którego skupia się coraz więcej wyznawców. Propagujący filozofię: róbcie na co macie ochotę i kochajcie się gdzie popadnie i z kim popadnie, cieszy się uwielbieniem i szacunkiem. Wśród jego fanów jest coraz więcej osób z Zachodu, które specjalnie dla niego odwiedzają indyjskie Pune. Właśnie tam mieści się siedziba jego, well, organizacji. Tyle, że ludzi jest tak dużo, że wkrótce zaczyna brakować miejsca i trzeba rozglądać się za czymś nowym. Oczy ulubionej sekretarki Bhagwana, Ma Anand Sheeli zwracają się w stronę Ameryki. Właśnie tam kupuje kawałek (ileś tam tysięcy hektarów) ziemi w Oregonie. Wybrana przez nią miejscówka to typowe in the middle of nowhere pełne kamieni i nieurodzajów. W pobliżu znajduje się malutkie miasteczko Antelope zamieszkałe przez jakieś sześćdziesiąt osób, a tak poza tym to cisza i spokój. Miejsce podoba się Bhagwanowi, więc pakuje w samolot swoje dziewiętnaście Rolls-Royce’ów i rusza do Ameryki. Na miejscu ruszają ogromne przygotowania mające na celu przygotowanie infrastruktury do przyjęcia tysięcy ubranych na czerwono pielgrzymów. Powstają domy, zaplecze gospodarcze i wszystko co potrzebne do szczęścia i samowystarczalności. Udaje się nawet przekształcić nieużytki w obszary rolne zapewniające żywność sanjasinom (sprawdźcie se na Wikipedii). Starania nie idą na marne, bo wkrótce pojawia się tutaj oczekiwane tysiące pielgrzymów pragnących spijać słowa z ust swojego guru. Niedługo potem ujawnione zostaje nagranie zrealizowane podczas rytuałów odprawianych przez wyznawców Bhagwana. Ruja i porubstwo, jakie daje się tam zaobserwować, przeraża bogobojnych mieszkańców stanu Oregon. Zaczynają robić wszystko, by pozbyć się niemile widzianych gości. Niemile widziani goście zaczynają zaś robić wszystko, żeby nie tylko się nie wynieść, ale jeszcze zdobyć władzę w całym okręgu, a potem kto wie.
Recenzja serialu Wild Wild Country
Jak się już można zapewne zorientować, wyprodukowany przez braci Duplassów Wild Wild Country opowiada historię z gatunku: życie pisze najlepsze scenariusze. Ta historia wydarzyła się naprawdę i choć trudno uwierzyć w to, że na amerykańskiej ziemi powstało indyjskie miasteczko ze swoją policją, swoją służbą zdrowia i swoim wszystkim, to z faktami nie ma się co spierać. Samo więc już to sprawia, że sześcioodcinkowy serial dokumentalny Wild Wild Country ogląda się z rosnącym zaciekawieniem tego, co też wydarzy się dalej. A wydarza się wiele.
Jak przystało na porządny dokument, cała historia została opowiedziana z punktu widzenia dwóch stron konfliktu. Wspomnieniami do lat 80. ubiegłego wieku, kiedy ta cała hucpa się rozegrała, sięgają emerytowani mieszkańcy Antelope, ale przede wszystkim główny mastermind stojący za wszystkim, co wydarzyło się w Oregonie: Ma Anand Sheela. Sekretarka, która w swoje ręce wzięła ciężar przyszłości organizacji, kiedy brodaty guru powiedział, że zamierza milczeć i skupić się na medytacjach oraz machaniu do wiernych. To właśnie Sheela była główną twarzą zamieszania, biegając na co dzień z pistoletem przytroczonym do paska, a od święta od Oprah po Johnny’ego Carsona. No dobra, u Carsona jej chyba nie było, ale wiadomo o co chodzi.
Autorom filmu – braciom Chapmanowi i Maclainowi Wayom – udało się zebrać bogaty materiał archiwalny, dzięki któremu z łatwością przenosimy się do samego centrum wydarzeń. Po raz kolejny okazuje się, że w tej Ameryce to oni wszystko, począwszy od dzieciństwa, mają nagrane, ułatwiając życie współczesnym dokumentalistom. Migawki z obozu Bhagwana przeplatają się z materiałami telewizyjnymi i relacjami z wydań lokalnych wiadomości. Do grona gadających głów dochodzą z czasem urzędnicy państwowi, którzy musieli zmierzyć się z całą sprawą, bo z wymiaru kultowego szybko zamieniła się ona w polityczny. Przepychanki prawne i sposoby obejścia tegoż prawa to kolejna atrakcja zapewniająca wiele zwrotów akcji. Ślicznie wygląda też współczesny Oregon malowany szerokimi ujęciami kamery. Bardzo to malownicza okolica.
Wild Wild Country, jeśli na coś cierpi, to na przypadłość wielu innych filmów opartych na faktach. Nie sposób tego uniknąć, bo z faktami się nie dyskutuje, więc nie jest to zarzut, a jedynie właśnie fakt. Gdyby to był film fabularny, z pewnością zakończenie byłoby o wiele bardziej wybuchowe niż tutaj. Tymczasem finał historii opowiedzianej w Wild Wild Country nie jest już tak atrakcyjny jak jej przebieg. Z tego względu bliżej końca może zacząć trochę nudzić. Do tego można odnieść wrażenie, że pomimo sześciu godzin metrażu, nie wszystkie wątki zostały tu w pełni wyjaśnione. Mimo to i tak nadal pozostaje kawał rzetelnego dokumenciska, na które warto poświęcić trochę czasu.
Mam na liście dodane ale nagle tyle netflix mi dorzucił do oglądania seriali (jessica jones, Izombie, l.o.v.e) że jest w dalszej kolejności. Ale teraz przynajmniej wiem, że warto.
No trochę przesadzają z tymi serialami, już dawno przestałem ogarniać :).