Choć pierwszy Trainspotting oceniam wysoko, to jakoś nigdy nie dane mi było się nim zachwycić. Nie pierwszy to i nie ostatni film, któremu nie ma czego zarzucić, a mimo to sam nie rzuca na kolana. Może w zły dzień go obejrzałem, może nie poświęciłem mu wystarczająco uwagi, może nie podejmował tematu, który byłby bliski mojemu sercu (nigdy nie byłem… buntownikiem :P). Nie wiem i póki nie obejrzę go raz jeszcze się nie dowiem. Z tego jednak względu już wiecie, co chcę napisać: nie czekałem na T2: Trainspotting. OK, spoko, niech robią, obojętne mi, co z tego wyjdzie i czy zszargają legendę. W końcu zebrała się ta sama ekipa co 20 lat wcześniej, to kto miałby im zabronić zrobienia powtórki z rozrywki?
O czym jest film T2: Trainspotting
Mark Renton (Ewan McGregor) po latach powraca do rodzinnego Edynburga. Miasto zmieniło się pod jego nieobecność, ale i zmienił się sam Renton. Mieszkający na stałe w Amsterdamie czterdziestoparolatek trzyma się świetnie, dba o formę i wylewa dużo potu na siłowni. Zamienił jedno uzależnienie na drugie i teoretycznie dobrze na tym wychodzi. W Edynburgu pozostali jego koledzy, których kiedyś okradł. Sick Boy (Jonny Lee Miller; nie wylewa potu na siłowni a też dobrze wygląda :P), który odziedziczył po ciotce bar, wciąż trudni się krętactwem. Model biznesowy jego firmy polega na podstawianiu zamożnym Szkotom pięknej Bułgarki Weroniki (Anjela Nedyalkova), która, pardon my French, posuwa ich w tyłek. Nagrania z takich erotycznych sesji są później podstawą szantażu i dojenia kasy od podwójnie wydymanych. Poczciwy Spud (Ewen Bremner) robił wszystko, żeby się ustatkować. Znalazł sobie kobietę, spłodził dziecko, poszedł do uczciwej pracy, ale życie znowu kopnęło go w dupę i w końcu Spud dochodzi do wniosku, że trzeba się zabić. Postanowienie szybko zamienia w czyn i byłoby mu się udało, gdyby nie interwencja Rentona, który właśnie go odwiedził. No i jest jeszcze Begbie (Robert Carlyle), który po raz kolejny nie dostaje zgody na warunkowe zwolnienia z pierdla. Wobec powyższego Begbie postanawia dać nogę i schronić się u żony i syna (pytaniem bez odpowiedzi pozostaje, dlaczego policja go tam nie szuka), który uczy się na hotelarza. Niedoczekanie, Begbie bierze go w obroty i zamierza wychować na porządnego złodzieja. Ścieżki czterech dawnych przyjaciół splatają się wokół finansowanej z funduszy Unii Europejskiej inwestycji, która stanowi krok do realizacji planu: kiedyś Renton wydymał nas, teraz my wydymamy Rentona.
Recenzja filmu T2: Trainspotting
Będzie krótko, bo nie mam wiele do powiedzenia po T2: Trainspotting, który obejrzałem z obojętnością. Tak to już jest, że niektóre filmy – oprócz tego, że są dobre – trafiają też w odpowiedni czas, brzęczą w te struny widzów, które aktualnie najbardziej ich bolą i ładują gotowym dwugodzinnym manifestem, który należy oprawić w ramkę i się do niego od czasu do czasu odwołać. Dobry film potrafi wykreować zainteresowanie sobą, ale bez tego wsparcia przysłowiowego odpowiedniego czasu i miejsca nie będzie miał szansy na przejście do historii kina i ogłoszenie go mianem ponadczasowego. W przypadku Trainspotting to wszystko się zgrało jak należy i bach, dwadzieścia lat później samo już skojarzenie z tytułem Trainspotting budzi mniejszy lub większy dreszczyk i wspomnienie pierwszego seansu powtarzanego potem regularnie co parę lat.
T2: Trainspotting to wszystko nie grozi. Dwadzieścia lat pomiędzy jednym a drugim filmem to wystarczająco dużo czasu do tego, żeby bez rozprawy wydać wyrok orzekający, że nie, twórcy filmu nie połasili się na łatwą kasę, oddalam wniosek!, ale też trudno znaleźć w filmie Boyle’a coś, co uprawniałoby go do powstania. Nie znajduję niczego więcej poza sprawdzeniem tego, co słychać u starych bohaterów i nie widzę powodu, dlaczego akurat rok 2017 miałby być lepszym na to niż np. 2014 czy 2019. Jeśli nawet T2: Trainspotting skłania do jakichś refleksji i niekiedy celnie podsumowuje dzisiejszy świat lajków, subów i retłitów, to jako manifest tego fragmentu XXI wieku sprawdza się jedynie w energetycznym zwiastunie. Jego rozwinięcie w cały film nie wnosi do tematu niczego więcej.
Główni bohaterowie filmu T2: Trainspotting nie tylko postarzeli się o 20 lat, ale też grający ich aktorzy zrobili w tym czasie kariery, które dodają do opowiadanej historii dziwnego fałszu. Chyba nieprzypadkowo najbardziej wiarygodnie wypada Ewan Bremner, który nigdy nie awansował nigdzie dalej ponad charakterystycznego aktora drugiego planu, młodej wersji Steve’a Buscemiego. Reszta chłopaków, którzy 20 lat wcześniej startowali w branży i byli w stanie podzielić się swoją młodzieńczą energią z kreowanymi postaciami, teraz jest mniejszymi lub większymi gwiazd(k)ami i co począć: Renton nie wygląda jak Renton 20 lat później, ale jak Ewan McGregor teraz.
Co gorsza postarzał się też Danny Boyle i trudno nie pozbyć się wrażenia, że takie mające stanowić jakiś manifest, wzbudzać rewolucje filmy powinien zostawić twórcom młodszym od niego o te 20 lat. Oczywiście T2: Trainspotting nie jest zły, ma świetne momenty – piosenka o katolikach – i porządną realizację, ale finalnie po pierwszej radości na widok starych kumpli przychodzi zobojętnienie i refleksja, że nieprzypadkowo nie sprawdzało się przez te 20 lat co u nich słychać. Spokojnie można było żyć bez tego jednorazowego piwka w ich towarzystwie.
(2251)
Czas na ocenę:
Ocena: 6
6
wg Q-skali
Podsumowanie: Po 20 latach nieobecności Mark Renton wraca do Edynburga, gdzie spotyka kolegów, z którymi kiedyś dawał w żyłę. Pozbawiony pozafilmowych zalet pierwszej części, T2 zostaje porządnie zrealizowaną produkcją, bez której można by się było obejść.