Władca pierścieni 6 aka Hobbit 3 – Bitwa Pięciu Armii [The Hobbit: The Battle of the Five Armies]

Pora skrobnąć parę słów o ostatniej odsłonie przygód prosto ze Śródziemia. Szczególnie że społeczeństwo się ich domaga po ujawnieniu rewelacji, że Erich von Däniken przygotowuje kolejną książkę, w której zdradzi, że unikam recenzji trzeciego „Hobbita”, bo musiałbym się przyznać do tego, że mój optymizm wobec niej było nietrafiony.

Otóż nie muszę się do niczego przyznawać. Co pisałem przed seansem wiem i przecież każdy widzi, że przewidywania się sprawdziły :P. Poszedłem do kina, dostałem jeszcze jeden film o Śródziemiu, na pewno nie żenujący i na pewno nie spadający mocno poniżej realizacyjnej formy prezentowanej w poprzednich częściach.

A i owszem, najsłabszy ze wszystkich śródziemnych filmów Jacksona, i tak, niżej będę głównie punktował jego słabe strony, a po stronie Ma nie pozostanie za dużo poza: jeśli komuś podobały się poprzednie części to łyknie go bez bólu, a jeśli komuś się nie podobały to po cholerę poszedł do kina? Ale to nie znaczy, że nie mamy do czynienia z filmem fantasy, do którego pewnie przez dłuższy czas żadna inna produkcja się nie zbliży. I z mojej strony zostawię „Bitwę…” z 7/10 przyznając, że przez większą część seansu ocena fruwała w okolicy Szóstki. Na szczęście finał finałowej bitwy podniósł tę notę.

Pewnie, można by się spodziewać po ostatnim filmie dwutrylogii czegoś wielkiego. Pod tym względem „Bitwa…” zawodzi, bo pożegnaniu z bohaterami Tolkiena nie towarzyszy choćby i nawet jakaś kropelka żalu. Dla mnie to akurat minus, choć wielu pewnie doceni, że Jackson oszczędził rzewnego pożegnania a’la „Powrót Króla” (mnie tam się podobało). Opowiedział swoją historię do końca, zgodnie z oczekiwaniami zapętlił ją z poprzednią trylogią i skończył trochę tak, jakby chciał powiedzieć: dobra, mam już tego dość, dobrze, że już koniec. Zresztą cała „Bitwa…” taka była.

Powodów słabszej formy można by pewnie znaleźć dużo więcej, ale według mnie kluczowe były dwie rzeczy. Brak scenariusza i fakt, że książkowego pierwowzoru było za mało na trzy filmy. Jedna wynikająca z drugiej. „Bitwę…” rozpoczynamy w momencie zakończenia drugiej części, czyli głośnego i wyraźnego przyznania się, że dla twórców liczy się tylko zarobek. Innego, sensownego powodu podzielenia właśnie w tym momencie nie ma i ktoś szczególnie wrażliwy mógłby taki zabieg uznać za dostanie po ryju przez kapitalizm. Chyba trudno znaleźć bardziej jaskrawy przykład siłowego podzielenia filmu na dwie części.

W związku z powyższym właściwa „Bitwa…” zaczyna się dopiero po pokonaniu Smauga, czyniąc tę część jeszcze krótszą, nie wiem, czy nie trwającą nawet mniej niż dwie godziny – nie liczyłem – co na standard, do którego przyzwyczaił nas Jackson jest prawie filmowym shortem. Ale co się dziwić, skoro nie ma o czym opowiadać? Jeśli już chcieli robić z „Hobbita” więcej niż jeden film, optymalnym wyborem były dwie części. Stało się inaczej, ucierpiała trójka, w której brak jakiejkolwiek ciekawszej fabuły. Są same zamknięcia wątków, a i tak nie wszystkie. Każdy z bohaterów dostaje swoje pięć minut, robi swoje i oddaje miejsce następnemu bohaterowi. I tak aż to tytułowej bitwy, do której wszystko to zmierza. W związku z czym trzeci „Hobbit” to chaotyczny i niespójny film. Ale przecież dobrze nakręcony, więc w czym problem? 😛 Pewnie, ja też wynudziłem się na pierwszej połowie, ale już bez przesady, że żenada i sto metrów mułu, jak próbują przekonywać niektórzy.

Sama bitwa też jakiegoś wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiła. Ot solidna fantasy-batalistyka, jakiej można by się spodziewać po filmie Jacksona. Jednak stron konfliktu było za dużo, żeby to jakoś sensownie pokazać. Ot napuścili wszystkich na siebie i fruwali kamerą nad bitwą. Prawdziwej przyjemności z oglądania doczekałem się w końcu wraz z przeniesieniem uwagi z wielkiej bitwy na jeden jej wycinek. Od momentu śmierci pierwszego Krasnoluda aż do finału bitwy czeka na widza to, co w „Bitwie…” najlepsze. Może i mało, ale w końcu tych kilkanaście minut adrenaliny jest.

Nie wiem, może mój brak wielkich pretensji do Jacksona wynika z tego, że książek Tolkiena nie czytałem i nie byłem nimi nigdy zafascynowany. Dlatego też nie wymieniam tu tego, co nie zgadza się z książką itd. (zresztą podobno Internetu by nie starczyło, żeby to opisać) – siłą rzeczy zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo i oczekiwań żadnych nie miałem. Jeśli mam wymienić największy feler „Bitwy…” to nie szukałbym go w samym filmie, a w osobie reżysera, któremu wyraźnie brakło chęci i poweru do zakończenia swojej przygody z Tolkienem. Musiał to doprowadzić do końca i zrobił to jak najmniejszym nakładem sił twórczych. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że większość filmu wyreżyserował drugi reżyser czy coś. W „Bitwie…” zupełnie nie czuć pasji, jaką Jackson zarażał podczas realizacji „Władcy pierścieni”.

(1844)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl