×

Serialowo, s07e04

Całkiem ładnie idzie mi ostatnio zapełnianie Q-Blogowego kalendarza. Dziur prawie nie ma i w ogóle. Z jednej strony to fajnie, bo takiej systematyczności często mi brakuje w bardziej potrzebnych rzeczach, a z drugiej trochę to przekleństwo. Np. teraz. Rozchorowałem się i nie chce mi się nic pisać, najchętniej bym spał albo coś oglądał (co, wbrew pozorom, wcale nie jest takie przyjemne w trakcie choroby). Ale coś mi cały czas każe napisać choćby i byle co i nie daje udać się na spanie/oglądanie bez nastukania paru słów. No to trzepnę ten naciągany odcinek „Serialowa”. Naciągany, bo seriale i tak zapadły w zimowy sen.

A zresztą kończy się grudzień. Za moment święta, nowy rok – i tak nie będzie sposobu na to, żeby grudniowy Q-kalendarz pozostał bez dziur. To po co tu siedzę teraz i dziobię?

Survivor – finał 29. sezonu

Nie był to najlepszy sezon „Survivora”. Nie wiem, może ktoś przestał scenariusz pisać i postanowili nie ubarwiać tym razem? Żartuję, przecież wiadomo, że nikt nie pisze scenariuszy do „Survivora”! 😉

Oczywiście nie padną tu żadne słowa typu „więcej nie oglądam!” czy „cancel!”, bo „Survivor” to nadal „Survivor” i wszystko co w nim fajne dalej pozostało. Tyle tylko, że zakończony właśnie sezon był prawie zupełnie niezaskakujący. Wszystko potoczyło się bez większych twistów i blindside’ów, choć montażem starano się pokazać, że coś wisi w powietrzu. Zwykle nie wisiało. Dopiero przedostatni odcinek i pierwsza część dzisiejszego przyniosła zwroty akcji w starym, dobrym survivorowym stylu.

Co z tego skoro skład trójki finałowej był niestety marny, a wygrać mogła tylko jedna osoba. Oczywiście zasługa zwyciężczyni, że wzięła ze sobą osoby, przeciwko którym nawet nie musiała się wysilać na finałowej radzie. No bo co to za argumenty „zasługuję na milion, bo nie mogę mieć dzieci” i „zasługuję na milion, bo jestem po trzech rozwodach”? W związku z powyższym finałowe głosowanie było formalnością.

Nic się nie zmienia, czekam z utęsknieniem na kolejny, 30. już sezon. Choć nie ukrywam, że na jubileuszową odsłonę spodziewałem się czegoś bardziej spektakularnego niż TO.

***

Olive Kitteridge, 1×01-02

Oglądam to i zachodzę w głowę – skąd taki rozgłos ciągnący się za tą miniserią z doskonałymi Frances McDormand i Richardem Jenkinsem? Odpowiedzi nie znalazłem.

Nie no, to bardzo dobry serial, który przede wszystkim nie stara się zaskakiwać widza byle czym, ale stawia na opowiedzenie zwyczajnej historii, jaka mogła być udziałem wielu z nas, czy naszych znajomych. Nie ma w „Olive…” niczego niezwykłego i może właśnie dlatego warto go zobaczyć?

W przypadku „Olive…” spotykają się na ekranie dwa światy – serialowy i filmowy. Cała ta otoczka normalnego, amerykańskiego miasteczka z normalnymi amerykańskimi mieszkańcami wyjęta jest rodem z filmowej ekranizacji którejś z powieści Stephena Kinga. A wszystko to, dzięki rozciągnięciu do miniserialowego metrażu zyskało czas do solidnego opowiedzenia zwyczajnej historii. Z niczego nie trzeba rezygnować, można spokojnie zgłębić te momenty z życia głównej bohaterki, które skierowały ją na nowe tory. Zgodnie z powiedzeniem: chcesz rozśmieszyć Pana Boga to zdradź mu swoje plany.

No i ta Zoe Kazan! moja ulubiona aktorka od momentu pierwszego pojawienia się w OK! 🙂 Co za niesprawiedliwość dziejowa, że jest dziewczyną mojego najmniej lubianego aktora – Paula Dano.

***

The Librarians, 1×01

Serii filmów z bohaterem granym przez Noaha Wyle’a nie oglądałem. Nie lubię telewizyjnych filmów. Słabo mi się je ogląda widząc na ekranie te ciągłe oszczędności i najbardziej ekscytujące nawet sceny, które na kinowym ekranie wypadłyby sto razy lepiej. Nie lubię i nie oglądam – jestem świadomym odbiorcą! 🙂

Serialową wersję postanowiliśmy sprawdzić z braku laku, bo nie chciało nam się jeszcze z Aśkiem spać i wytrzymaliśmy do pierwszych minut drugiego odcinka zanim nie zaczęliśmy klikać w komórki. Znak to był wyraźny, że na tym kończy się nasza przygoda z tym serialem.

Tego, czego nie lubię w telewizyjnych filmach, jestem w stanie wybaczyć w telewizyjnych serialach. Dalej wszystko wygląda tanio no i po prostu telewizyjnie, ale mam świadomość, że to serial, więc nie można być takim czepialskim. I jest nawet w „The Librarians” coś, co spotkało się z moją aprobatą. Przede wszystkim ten przygodowy klimat filmów i serialu o Indianie Jonesie, który bardzo mi odpowiada. Tyle tylko, że rozmywa się pod kiepskimi efektami specjalnymi, dziecinnymi żartami, ADHD głównego bohatera i sztywnym laskom, które się biją, a widać, że bić się nie potrafią. Zdecydowanie propozycja dla nastolatków z końca ubiegłego wieku.

***

The Missing, do 1×08

Nie widziałem jeszcze finału, więc proszę mi łaskawie oszczędzić informacji z niego. Mam nadzieję, że sprawa zostanie zamknięta, bo wieści o drugim sezonie na takim etapie są zawsze niepokojące. Jak? To jeszcze zobaczę, ale już teraz pochwalę Aśka, że chyba w dobrym kierunku węszyła od połowy sezonu. Nic dziwnego, w końcu miała świetnego nauczyciela:
A: No i jak myślisz, kto porwał Oliego?
Q: Nie wiem, na pewno ktoś, kto już się w serialu pojawił, a kto jest najmniej podejrzany albo i w ogóle.
😛 To żaden spoiler tylko reguła takich kryminalnych seriali.

Aktualnie bardziej od odpowiedzi na powyższe pytanie interesuje mnie, jaką krzywdę zrobią temu wkurzającemu dziennikarzynie, bo chciałbym, żeby mu się coś złego stało. Płonne marzenia pewnie skoro już rozpoczęli proces jego ocieplania chorym dzieckiem, damn!

„The Missing” do końca pozostało bardzo dobrym serialem, choć trzeba przyznać, że ósmy odcinek był akurat klasycznym zapełniaczem.

***

God’s Gift, 1×01

Wspominałem Wam już w „Serialowie” o koreańskich dramach, które eksplorować zaczął Asiek (najlepsza wg niej to na razie bezapelacyjnie „The Greatest Love”; „City Hall” też spoko, ale mniej; obie z Szajsunwongiem), a ja przy okazji razem z nią. Nie mam siły, żeby obejrzeć ciurkiem dziesięciu odcinków dramy o miłości, ale zgłębiam temat, patrzę co w trawie piszczy i gdy pojawia się coś ciekawego z mojego puntu widzenia – sprawdzam.

Tym sposobem zobaczyłem pierwszy odcinek GG. To serial właściwie dość podobny do „The Missing”, tyle że porwana tu zostaje córka pani producent z telewizji. Sprawa wiąże się najwyraźniej z grasującym po Seulu seryjnym mordercą, który rzuca wyzwanie władzom. Dzwoni do programu na żywo i przechwala się, że nikt go nie złapie. Zrozpaczona mama rozpoczyna poszukiwania dziecka.

Tzn. pewnie rozpocznie w drugim odcinku, bo na razie to córka znikała jej z sześć razy i pięć razy się znalazła :). Dopiero szósty raz był skuteczny. I to pokazuje główną słabość tego serialu (i chyba w ogóle koreańskich seriali) – ma świetny i chwytliwy pomysł, ale wykonanie rozmywa się w jeszcze większej liczbie zapychaczy niż w serialach amerykańskich. Tutaj sedna było może z dziesięć minut odcinka. Pozostałe 50 to masa wątków pobocznych o całej rozpiętości gatunków od komedii po dramat.

Drugi odcinek na pewno zobaczę i na pewno jeszcze parę koreańskich seriali sprawdzę, bo – jak pisałem – mają naprawdę świetne pomysły na fabułę. Nic tylko formaty od nich kupować. Wy oglądać nie musicie, ale na wybitny animowany początek GG koniecznie rzućcie okiem:

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004