Muszę przestać chodzić do kina z gambitem. Zawsze coś chlapnie co koniecznie muszę zacytować i potem choćbym siedemdziesiąt akapitów napisał, to i tak ta zacytowana opinia gambita zwycięży. To po co w ogóle Q-Blog? Może biografem gambita lepiej zostanę?
Mógłbym nie cytować, ale żal by było. Wczoraj ledwo zapaliły się światła po seansie gambit orzekł, że czuje się jakby wyszedł z próby amatorskiego teatrzyku, a parę minut później zarzucił złotą myślą: „Polskie kino ma jedno przekleństwo. Taki Quentin Tarantino to się uczył kina na filmach klasy B i C. A nasi reżyserzy uczyli się na Kieślowskich i Miłoszach”. #Wpunkt
I to widać w „Obywatelu”, który ugina się pod ciężarem metafory i symbolu. Stuhrowi nie wystarczy opowiedzenie jakiejś historii, wszystko musi mieć głębsze znaczenie, ukryte dno, mądre puszczenie oka. Bo kto wie, gdyby to była normalna, nawet mądra komedia, może ktoś by jeszcze powiedział, że nie wypada takiej kręcić uznanemu (głównie przez siebie chyba trochę) intelektualiście. Aby tego uniknąć reżyser Stuhr nie zważa na nic. Do końcowego symbolu brnie po trupach sensu. Zakuwa bohatera w gipsowy kask, choć nie ma to żadnego uzasadnienia poza doprowadzeniem do ambitnego finału. Bo przecież całość nie mogła się skończyć trywialnie, nie u Stuhra. No jeszcze ewentualnie zastanawialiśmy się po seansie, czy to nie była czasem ukryta krytyka polskiej służby zdrowia. Niewykluczone, w końcu „Obywatela” można czytać na jakie tylko się chce sposoby.
Ale wbrew pozorom nie jest to pozytywem najnowszego filmu Stuhra. Być może to tylko ja, ale nie udało mi się odnaleźć w „Obywatelu” jakiegoś jasnego przesłania, które reżyser chciałby zostawić swoim filmem. Niechronologiczne skakanie po epokach, całkiem zbędne („Kiedy polscy twórcy zrozumieją, że niechronologicznie nie oznacza pocięcia filmu w przypadkowych miejscach i poskładanie tych kawałków w innej kolejności?” – znowu gambit), nie przynosi żadnego objawienia. To tylko i wyłącznie lepsze lub gorsze opowiastki z czasów minionych, w których główny bohater przeważnie ma jakiegoś pecha (Piszczyk wystąp!).
Nieprzypadkowo „Obywatel” porównywany jest do „Forresta Gumpa”, ale nie jest to dla filmu Stuhra dobre porównanie. Głównie dlatego, że go zupełnie nie wytrzymuje. Przepaść, jaka dzieli go od filmu Zemeckisa jest zwyczajnie ogromna. To, co udało się w „Forreście”, zupełnie nie wychodzi w „Obywatelu”. Migawki z historii, które mimochodem przewijały się w przygodach Gumpa, w wersji JanoBratkowej wepchane są równie na siłę co przyciężkie żarty, z których nikt się nie śmieje (nie wierzcie w te pierdoły reklamowe typu „Owacje na stojąco”). I co mnie uderzyło – historia Polski w filmie Stuhra wygląda na strasznie nudną. O ile Gump poruszał się na wielu płaszczyznach, nie tylko politycznych, to Bratek właściwie na zmianę tylko walczy z komuną albo jest komunistą. Tam, gdzie Gump uczył kroków tanecznych Elvisa, Bratek śpiewa „Palomę” z Tercetem Egzotycznym. I właśnie taka jest różnica między obydwoma filmami – jak między Elvisem Presleyem a Izabelą Skrybant (przyjemny epizodzik BTW).
No ale – dobra wiadomość dla „Obywatela” – to, że nie dorównuje arcydziełu kina, nie oznacza, że jest całkiem beznadziejny. Nie jest. To co prawda przeciętny polski film z wszystkimi wadami polskiego filmu, ale przetrwać się go da w miarę bezboleśnie. Byłoby jeszcze lepiej gdyby ktoś przysiadł nad scenariuszem (miałem wrażenie jak w tym powiedzeniu o eunuchu i krytyku – że Stuhr wiedział co by chciał nakręcić/napisać, ale nie wiedział jak to zrobić; humor w „Obywatelu” jest toporny, ale pod tymi grubymi warstwami przebłyskuje udana satyra, która dobrze rozegrana powinna śmieszyć i przestraszać widza, jak to zapowiadają reklamy) i gdyby ktoś podsypał grosza na realizację. Niestety, migawki z przeszłości tradycyjnie sponsorują źle skrojone garnitury, śmieszne fryzury, milicyjna suka i sentymentalna butelka wody mineralnej. O żadnym rozmachu, ani nawet rozmaszku nie ma tu mowy.
Ale jest coś, dla czego warto „Obywatela” zobaczyć. A raczej ktoś. To Maciej Stuhr, który fenomenalnie zagrał… własnego ojca. Momentami można się pomylić czy to jeszcze młody, czy już stary Stuhr. I to nie tylko z powodu fizycznego podobieństwa. Czapki z głów i siekierka pod adresem tym wszystkich ograniczonych widzów, którzy „po Pokłosiu nie mogą patrzeć na jego mordę”. Puknijcie wy się w ten pusty łeb. Aktorsko jest znakomity, a tylko to się liczy, jeśli chodzi o film.
Szumu żadnego „Obywatel” nie zrobi (chyba że wśród oszołomów). Stuhra na poziomy jego starych mistrzów nie wyniesie. Cokolwiek by pan Jerzy w mądrych słowach nie powiedział w wywiadach o ambitnych celach i założeniach „Obywatela” – nic z tego nie znajdziecie na ekranie. Bo nie jest to żadne Wielkie Kino, a jedynie średnio udana satyra na do końca nie wiem nawet co. 6/10
(1815)