Nie mam niczego na potwierdzenie tej teorii, bo oprócz przeczucia, jakiejś tam minimalnej wiedzy faktycznej oraz dość dokładnego przerycia opisów festiwalowych filmów nie pozostaje mi nic konkretnego w Q-arsenale. Ale mimo to wydaje mi się – i wydawało już odkąd poznaliśmy tytuły – że sekcja dokumentalna na tegorocznym WFF-ie jest dość marna. Nie widzę tam raczej niczego, co za parę miesięcy mogłoby zdobyć Oscara (rok temu też nie widziałem, a było 😉 ), ani nawet niczego, co chciałbym bardzo obejrzeć. Albo tak po prostu chciałbym.
W związku z powyższym nie wybrałem z oferty zbyt wielu filmów dokumentalnych, w zasadzie to może dwa tylko i jeszcze ze dwa rozważałem. „Ja, kamikadze” nie było żadnym z moich wyborów, a w kinie wylądowałem zupełnie przypadkowo. Byłem pod kinem, miałem ze dwie wolne godziny, w trakcie których nie miałem nic do roboty, na film z listy rezerwowej, który też leciał wyprzedano już wszystkie bilety – wybór padł więc na dokument, bo dokumenty lubię jakby ktoś nie wiedział i jakby to kogokolwiek interesowało.
No i cóż. Póki co potwierdza się, że sekcja dokumentalna jest słaba i że mam niezłe przeczucie omijając „Ja, kamikadze” w przedbiegach.
Zgodnie z tytułem, film opowiada o członku specjalnej japońskiej eskadry, która w trakcie II wojny światowej oddawała życie za swojego ukochanego cesarza. Tytuł jednak jest trochę mylący, bo główny bohater – siłą rzeczy – w latającej bombie o nic się nie roztrzaskał, a jedynie w bazie wyznaczał ludzi do kolejnych misji.
Wszystkich liczących na ciekawe archiwalia i rysujące szeroki obraz wojny gadające głowy od razu muszę zawieść. „Ja, kamikadze” to film kameralny do granic. Przez 75 minut obserwujemy głównego bohatera, który opowiada swoją historię z wojny. Ów około 90-letni bohater mógłby być naszym dziadkiem, który opowiada nam o własnych wojennych przygodach, ale problem w tym, że naszym dziadkiem nie jest. Trudno więc nawiązać z nim większą więź i zapomnieć, że w trakcie całego filmu oglądamy może z siedem ujęć kamery i jednego staruszka. Który – nie przeczę – opowiada ciekawą historię, ale chyba nie aż tak ciekawą (albo w nie aż tak porywający sposób), żeby wciągnąć widza bez granic w okropieństwa wojny i podejmowanych w jej trakcie decyzji. Zresztą, jak przystało na kameralne kino, to nie jest film o wojnie wojnie, ale o dramacie jednostki w nią wplątanej.
Dużo w filmie Masy Sawady ciszy. Zresztą chyba ciekawsza jest ona niż opowiadana historia. Widać wyraźnie jak emerytowany wojskowy walczy ze sobą, próbuje znaleźć odpowiednie słowa, przeżywa bolesne wspomnienia, głośno przełyka ślinę. Przed śmiercią chce zapewne raz a dobrze rozliczyć się z bolesną przeszłością i znaleźć spokój od duchów w jego głowie, co do tej pory mu się nie udało. Dowiadujemy się, że dawno temu zaczął pisać wspomnienia, ale ich nie dokończył.
Nie pomógł też reżyser, który nie miał chyba żadnego pomysłu na ugryzienie tematu. Ostatecznie zdecydowałem o ocenie 5/10, gdy bohater opowiedział historię niemieckiej procesarskiej pieśni, która pchnęła go raz a dobrze w patriotyzm. Aż się prosiło dopytać, skąd u Japończyków niemiecka pieść (swoich nie mieli?) i skąd w ogóle rozumiał o czym śpiewają. A może nie rozumiał, skoro opowiada, że urzekł go sposób, w jaki o swoim władcy i ojczyźnie śpiewają Francuzi. Choć wnosząc po braku reakcji na tych Francuzów, to bardziej bym obstawiał, że coś się zagubiło w tłumaczeniu.
(1788)
Podziel się tym artykułem: