Labor Day

Najnowszy film Jasona Reitmana (z tych Reitmanów), reżysera m.in. Juno i W chmurach wielkiego szumu nie narobił, ale parę pozytywnych opinii na festiwalach filmowych zdobył. Jak i zresztą głosów krytycznych. Zarówno jedne i drugie jestem w stanie zrozumieć.

Głównymi bohaterami filmu są samotnie wychowująca syna kobieta (Kate Winslet), oczywiście jej syn (Gattlin Griffith) oraz brodaty pan (Josh Brolin), na którego natykają się w jednym z supermarketów. Okazuje się, że wykorzystał okazję i zawieziony na operację wycięcia wyrostka robaczkowego wyskoczył z okna drugiego piętra szpitala. A czmychnął, bo do tego szpitala trafił z więzienia, w którym odsiaduje wyrok za morderstwo. Krwawiący po operacji prosi naszą dwójkę o schronienie póki nie dojdzie do siebie. Trochę ze strachu, a trochę z fascynacji – zgadzają się mu pomóc.

„Labor Day” nie opowiada o niczym nowym. To zlepek wielu popularnych w kinie schematów, które przerabialiśmy już na wiele sposobów. I choć nie wnosi w nie zupełnie niczego nowego, to ogląda się go ze spokojną przyjemnością. Bo i sam jest spokojny i niespieszny, choć długimi momentami trzyma w naprawdę sporym napięciu. Aczkolwiek głównie dzięki muzyce rodem ze „Szczęk”, która ilustruje piękne, ale nieemocjonujące ujęcia. Niektórzy mogliby ją nazwać denerwującą na dłuższą metę, ale ja jestem mniej krytyczny. I dzięki gorącemu klimatowi, który sprawia, że i my się od czasu do czasu pocimy przed ekranem.

Nie jest to kino spod znaku niewiadomej czyhającej za każdym ujęciem. Średnio rozgarnięty kinoman domyśli się, co się stanie, gdy spragniona miłości lecz cierpiąca na depresję kobieta spotka przystojnego drania, który potrafi samochód naprawić, drzwi zmusić do tego, żeby przestały skrzypieć i nauczyć syna rzucać piłką baseballową. Tak samo nie będzie tajemnicą, co wydarzy się, gdy wychowujący się bez ojca dojrzewający chłopak spotka na swej drodze męskiego role modela, który pokaże mu co znaczy być prawdziwym mężczyzną. Ale nie o niespodzianki fabularne tu chodzi, ale o sprawną formę, w jakiej dostajemy ten obyczajowy romans.

Osadzona w 1987 roku akcja, jak sądzę, ma usprawiedliwić ten seksizm, którym ocieka film Reitmana (tak, wiem, nadinterpretuję, w końcu to ekranizacja książki, więc pewnie zwyczajnie „bo tak było w książce”). Ale nie to jest jego głównym problemem, bo i też momentami stara się przełamywać stereotypy dotyczące roli kobiety jako stworzenia do kochania, które bez faceta więdnie i roli mężczyzny, romantycznego macho (oksymoron, kurwa mać! 😉 ). To, co przeszkadza najbardziej to niedobór czarnych charakterów – właściwie brak ich tu zupełnie. A jak już jakaś pani walnie z liścia niepełnosprawnego syna to nie ma to większego wpływu na fabułę. Nasz skazany morderca jest archetypowym więźniem filmowym, a wiadomo, że tacy więźniowie są strasznie mili i w ogóle. Kiedy więc zbieg zaczyna sam z siebie zbierać stokrotki lub piec ciasto można złapać się za czoło.

Ostatecznie jednak warto na „Labor Day” rzucić okiem, choćby dla ślicznej Kate Winslet, która tak fajnie się tu przeciąga :) choć, dla odmiany, niczego z siebie nie zdejmuje. 7/10

(1726)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl