Czyli standardowo niestandardowe i cyklicznie niecykliczne kilka słów o obejrzanych ostatnio filmach dokumentalnych. Pewnie nie wszystkich, ale mam nadzieję, że przynajmniej kilku.
Valentine Road
Dwa dni przed Walentynkami 2008 roku Ameryką wstrząsnęła kolejna zbrodnia. 14-latek na zajęciach komputerowych z zimną krwią zastrzelił swojego rówieśnika strzałem w głowę, rozpoczynając ogólnonarodową dyskusję.
Dokument Marty Cunningham próbuje zebrać do kupy wszystkie wątki tej dyskusji, co nie jest łatwe, bo wykracza ona daleko poza temat przemocy w szkole. Szybko okazuje się, że powodem egzekucji była orientacja seksualna ofiary, co dało początek do wywlekania kolejnych szkieletów z szafy spokojnego, amerykańskiego miasteczka, o którym do tej pory nikt nie słyszał.
„Valentine Road” podejmuje wiele tematów począwszy od akceptacji aż po homofobię. Reżyserka pozostaje z dala od ferowania jakichkolwiek wyroków, a jedynie rejestruje różne strony i punkty widzenia osób zamieszanych bezpośrednio i pośrednio w tragedię. Rysuje się z tego niezbyt wesoły obraz społeczeństwa, który spokojnie można by również przyłożyć do szerszej skali niż tylko zapyziała amerykańska dziura jakich wiele.
Dokument nie pozostawia obojętnym i budzi wiele emocji, a przy okazji jest przykładem filmu, w którym co kilka minut na światło dziennie wydostany zostaje kolejny fakt, który nadaje sprawie szerszej perspektywy. W efekcie porusza się po wielu płaszczyznach, każdej interesującej. Aczkolwiek wydaje mi się, że dało się to zrobić jeszcze lepiej, ale to tylko moje subiektywne wrażenie, bo historia bez dwóch zdań wstrząsająca. 7/10
***
Let the Fire Burn
Kolejny obrazek z amerykańskiej historii, do dziś już dawno zapomniany, bo wydarzenia filmu miały miejsce hen w połowie lat 80 ubiegłego wieku. Wtedy to oddziały policyjne postanowiły zdetonować bombę na dachu budynku mieszkalnego zamieszkanego przez dość wywrotowy, ale raczej spokojny ruch zwany MOVE. Dało to początek wielkiemu pożarowi, który do rana strawił całą dzielnicę…
Z amerykańskiego zadupia przenosimy się do metropolii. Oto Filadelfia i historia sięgająca dużo wcześniejszego okresu niż opisany wyżej. Kłopoty miasta z MOVE zaczęły się bowiem dużo wcześniej, a radykalny sposób bycia (tacy hippisi wegetarianie z grubsza) jego czarnoskórych (to ważne w tej historii) członków był solą w oku miejscowych polityków od dłuższego już czasu.
LtFB, podobnie zresztą jak i VR, opowiada o nietolerancji, bardziej skupiając się na wątkach rasowych. I pewnie też dlatego historia MOVE szybko została zapomniana, bo kto by się tam przejmował jakąś czarnoskórą sektą. Film Jasona Osdera przypomina tę dość straszną historię o tym, że własne zdanie często można przypłacić śmiercią, bo kto inny chciałby decydować o tym, jak masz żyć
LtFB jest przy okazji fajnym zapisem telewizji, która w tamtych latach nam się jeszcze nie śniła. Dzięki relacjom na żywo z miejsca wydarzeń dostajemy całą historię udokumentowaną jak na tacy. A obrazki z miejsca konfliktu przeplatane są z obradami specjalnej komisji zajmującej się potem tymi wydarzeniami. 8/10
***
Love Marylin
Spragnionych sensacji zapraszam gdzie indziej, bo „Love Marylin” nie przynosi właściwie żadnych. Zresztą trudno, by historia seksbomby, która doczekała się po śmierci ponad tysiąca publikacji miała jeszcze coś nowego do zaoferowania. A i nic nie wskazuje na to, by twórcom zależało w ogóle na dotarciu do sensacyjnych faktów.
Jakie by nie były założenia, punktem wyjścia do filmu były odnalezione niedawno prywatne zapiski gwiazdy. To dzięki ich treści oraz innej korespondencji prywatnej dotyczącej gwiazdy dokument rysuje nam obraz ambitnej dziewczyny począwszy od trudnego dzieciństwa, aż po trudne życie w blasku fleszów. SPOILER! Aż w końcu do śmierci…
Cała ta korespondencja czytana jest przez kilkanaście znanych twarzy (Uma Thurman, Adrien Brody, Glenn Close, Ben Foster itd.), które wcielają się w role najważniejszych postaci tego dramatu. Dzięki nim poznajemy całą otoczkę krainy snów, a także śledzimy ambitne plany gwiazdy, która ponad wszystko chciała być kochana i uznana w końcu jako wielka aktorka.
To historia tragiczna, romantyczna, intymna, w której paradoksalnie najbardziej urzekły mnie te gadające aktorskie głowy. Choć w zasadzie czytają tylko listy, to właśnie dzięki temu można dostrzec ich aktorski talent. Ale to już odbiegam od sedna. 8/10
***
Doc of the Dead
Oto dokument, który miał troszeczkę pecha, bo obejrzałem go w towarzystwie lepszych od niego filmów i po prostu filmów ciekawszych. Dlatego dostaje tylko 7/10, choć na pewno warto go obejrzeć i czegoś się o zombiakach dowiedzieć… No właśnie, może w tym tkwi jego „ból”, że jak wiesz już dość dużo o zombiakach to jednak trudno znaleźć tu coś odkrywczego. Ale nawet wtedy, wciąż pozostaje cholernie rozrywkowy.
Oto fenomen zombiaków w pigułce. Począwszy od powstania tego jedynego klasycznego filmowego potwora, który wywodzi się z folkloru, a nie literatury, aż po rozkwit fascynajci żywymi trupami. Ale to nie tylko historyczny skrót, ale też próba spojrzenia na wiele aspektów pobocznych związanych z tematem. I choć założenie było ambitne, to temat jest tak obszerny, że w zasadzie tylko liźnięto go po powierzchni. Trudno się zresztą dziwić, bo żeby solidnie wszystko omówić, trzeba by było serialu.
I dlatego lepiej ogląda mi się dokumenty typu „Birth of the Living Dead„, bo poświęcone są one jednemu, konkretnemu filmowi. 90 minut to kupa czasu, żeby wszystko dokładnie opowiedzieć. 90 minut na cały fenomen to zdecydowanie za mało.
Ale DotD wszystkim chętnym daje fajną podstawę do zbadania tematu w dalszym zakresie. I to jego największy plus oprócz rozrywkowości. Bo próżno tu szukać choćby wzmianki o tym, że zombiaki wpierw zadebiutowały w teatrze, a tak naprawdę przez długie lata po „Nocy…” pozostawały na całkowitym marginesie i dopiero ostatnie lata to ich rozkwit.
***
Metal – A Headbanger’s Journey
Sytuacja w zasadzie bliźniacza do powyższego dokumentu o zombiakach i nawet jej bohaterowie podobni ;).
Jak nietrudno się domyślić, przed nami dokument o muzyce metalowej, jej wykonawcach i fanach. Temat bardzo obszerny i w zasadzie zdatny na pojedyncze dokumenty o każdym z wielu odmian metalu, ale jako aż tak biegły w temacie nie jestem, to obejrzałem go z wielkim bananem na twarzy i paru rzeczy się dowiedziałem.
Autorem filmu jest zapalony metalowiec, antropolog kultury, który właśnie z punktu widzenia swojego zawodu próbuje zgłębić korzenie fascynacji metalem. Śledzi jego początki, odwiedza kultowych wykonawców i zahacza od festiwalu w Niemczech, po mrocznych satanistów w Norwegii, którzy do kompletu z muzyką dorzucają spalone kościoły.
Cały film brzmi metalem i charakteryzuje go duże poczucie humoru. W tym miejscu należy pochwalić polskie tłumaczenie, które po prostu daje radę. Joby lecą tam gdzie trzeba i momentami jest ciekawiej niż w oryginale. A to w polskim tłumaczeniu/lektorze rzadkość. 8/10
***
Narco Cultura
I na koniec najlepszy z dzisiejszego zestawu w myśl biblijnej reguły, że najlepsze podaje się, jak już goście spiją się tańszym.
Latynosi, jak mało kto, oswoili kulturę śmierci. Potrafią cieszyć się ze Wszystkich Świętych, odwiedzać zmarłych na cmentarzach i czyścić im na urodziny szkielet, no i oczywiście na śmierci zarabiać. „Narco Cultura” przedstawia dwa sposoby takiego zarobku.
Pierwszy to narkotyki. Meksykańskie (bo właśnie Meksyk zwiedzamy) kartele narkotykowe nie bez przyczyny uznawane są za najbrutalniejsze na świecie. Niemal każdego miesiąca z ich rak giną dziesiątki ofiar, a narkotykowi lordowie żyją dostatnio. Po ich świecie oprowadza nas patolog zajmujący się ofiarami krwawych porachunków gangów. Wyłania nam się z tego smutny obraz miejsca bez nadziei dla nikogo. Także i dla owych lordów – wizyta na ich specyficznym cmentarzu to jedna z większych atrakcji filmów. I jeszcze jeden sposób charakterystycznego okiełznania śmierci.
Od zarania wieków bohaterowie rozpalali wyobraźnię opinii publicznej dzięki swojej obecności w sztuce. Nie inaczej w tym przypadku; i tak przechodzimy do drugiego sposobu zainkasowania na śmierci. Nieco bezpieczniejszego. Poznajemy muzyków z robiącego coraz większą karierę w Stanach nurtu narcocorrido. Twórcy tej muzyki siedząc bezpiecznie poza Meksykiem tworzą pieśni pochwalne na cześć szefów narkotykowych karteli, nierzadko na ich zlecenie. I tak to świat narkotyków i muzyki zazębia się ze sobą tworząc niepowtarzalny miszmasz. Fascynująco opowiedziany w „Narco Culturze”. 9/10
(1722)
Podziel się tym artykułem:
Jeden komentarz
Pingback: Co warto zobaczyć na 32. Warszawskim Festiwalu Filmowym