Kamienie na szaniec

Właśnie mi się przypomniało, że przecież na „Kamieniach…” byłem w zeszłym tygodniu. No i o ile brak recenzji jakichś niszowych tytułów obejrzanych w domu jeszcze jakoś da się usprawiedliwić, to jednak wizyta w kinie powinna zostać odnotowana. Co za tym idzie – po azjatyckich podróżach wracamy na chwilę do kraju.

O filmie Roberta Glińskiego było głośno na długo przed jego powstaniem, a prawdziwy szum zaczął się wraz z pokazami przedpremierowymi. Ja jednak nie odniosę się do tych szumnych kontrowersji z dwóch powodów. Pierwszy, przyziemny, nie jestem historycznym autorytetem. Drugi, jeszcze bardziej przyziemny, książkowego oryginału nie czytałem. Nie wiem dlaczego. Lektura i w ogóle, a mnie ominęła. I to nie ze zwyczajowego powodu, czyli odgórnej niechęci do lektur, która towarzyszy każdemu w szkole. Książkowe „Kamienie…” w ogóle nie krążyły w orbicie zainteresowań moich i, być może, polonistki.

Co za tym idzie nie miałem żadnych oczekiwań ani z góry ułożonego filmu. No trochę bałem się reżysera, bo to pan, który kiedyś nakręcił film o muzyce disco polo bez muzyki disco polo. Mógł mu więc wyjść film o wojnie bez wojny.

Ale nie, wyszedł mu całkiem przyjemny do oglądania film, który ma sporo wad, ale i ma kilka zalet. Od tych drugich zacznijmy.

Przede wszystkim sprawdza się jako kino akcji. Fajne oglądanie „Kamieni…” zaczyna się gdzieś w połowie filmu, gdy wszystkie pionki już są ustawione na szachownicy i teraz trzeba je tylko odpowiednio przesunąć. Nie ma czasu na zbaczanie z głównego wątku i można się skupić na budowaniu napięcia. Umiejętnym. Jasne, kulminacja nie przynosi strzelanin rodem z filmów Johna Woo, ale narzekać nie ma co. Zresztą i tak nie strzelanina jest tutaj najważniejsza.

Drugim plusem, może i największym dla mnie, jest to, że nie ma tu ani przez chwilę mowy o jakimś wybielaniu Niemców i próbie ich usprawiedliwienia. W świecie, w którym obozy koncentracyjne nagle stają się polskie, a Niemcy podczas IIWŚ, wygląda na to, że najwyraźniej zajmowali się ratowaniem Żydów – przyda się jeszcze jeden film, który nie pozwoli zapomnieć, jak było naprawdę w większości przypadków. Może to nie po chrześcijańsku z mojej strony, ale poprawność polityczna w tym przypadku wydaje mi się zbędna i nie ma co mówić metaforami. Bo to Niemcy nam po kraju deptali, a nie jacyś tam naziści.

Ale z powyższego wynika też jeszcze jedna fajna rzecz – dobry czarny charakter. Sztampowy, ale dobry i wyrazisty. Stojący po drugiej stronie barykady Niemcy są odpowiednio diaboliczni i normalni zarazem. Okładają tego biednego Rudego ile wlezie, a charakteryzatorzy nie szczędzą na to sztucznej krwi w wyniku czego efekt końcowy scen na gestapo robi odpowiednie wrażenie.

Na czym wykładają się „Kamienie…” to na pokazaniu codziennego życia, zmartwień i pragnień głównych bohaterów. Nie chodzi nawet o to, że bohaterowie uszyci są na miarę współczesnego widzowi nastolatka, a etos harcerstwa gdzieś tam daleko pobrzmiewa w tle na siódmym planie. Zwyczajnie te ich miłostki, przyjaźnie, wartości umykają gdzieś w tych krótkich epizodach wieńczonych często powtarzanym, denerwującym motywem muzycznym prosto z filmów o piratach. Uwierają niepotrzebne cameosy Mariana Dziędziela, czy ten żenujący krótki wystep Anny Dereszowskiej. Nie udaje nam się dobrze poznać bohaterów, wczuć w nich, zrozumieć – dostajemy jedynie strzępki informacji. Ten kocha tą i są szczęśliwi, tamten jest kumplem tego, a tamta jest nieszczęśliwie zakochana. Paradoksalnie najbardziej wyrazistą postacią staje się Słoń, który dużo je. I stąd finałowe losy bohaterów nie robią takiego wrażenia jak by mogły.

A skoro o bohaterach to warto dwa słowa wspomnieć o młodych aktorach, którzy dali radę. Nie były to na pewno kreacje na miarę Oscara, ale wstydzić się czego nie mają. Jasne, można ponarzekać, że Zośka nijaki, Rudy świetnie cierpi, ale jako zawadiaka sprawdza się gorzej, a dziewczyny są raczej tłem, ale to by trzeba być już wyjątkowo niechętnie nastawionym pod ich adresem. Przełomem w ich karierze te role nie będą, ale już większym szczebelkiem w drodze do sławy być mogą.

Tak, tak, tak, to kolejny film o wojnie. Kolejny polski film o wojnie. Wszystko się zgadza. Ale czasu spędzonego w kinie nie uważam za stracony. 7/10

(1707)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl